środa, 23 grudnia 2009

Na Święta

Życzę Wam dni pełnych spokoju i radości. Odpoczynku od codziennego żeglowania. Przycupnięcia na brzegu, na łódce, która czeka na wiosnę i dalszą podróż. Zadumy nad pięknem i dobrem. Światła na horyzoncie.




A na nowy rok... otwierania furtek, które prowadzą na pomosty :-)

Tomek B.

Nikt nie będzie mnie opłakiwać, niczyja dusza nie wdzieje żałoby, ponieważ nie istniałem nigdy...




Co roku, gdy zbliża się Wigilia, myślę o pewnym facecie, który w 1999 na łamach pewnego periodyku muzycznego - żegnając się na zawsze ze światem - wymieniał "to, dla czego warto było żyć". Nie, na pewno nie patrzyliśmy na świat w podobny sposób, ale pokazał mi różne rzeczy, które stały się dla mnie ważne. Niektóre aż na 20 lat nieprzemijającej fascynacji. Wrośnięte we mnie i zrośnięte ze mną. I tyle mógł jeszcze pokazać... ale może właśnie nie, może nic juz mu nie zostało, doszedł do swojego fin de siècle...

Pamiętamy go, tyle osób pamięta. Może za tłumaczenia Monty Pythona i Bondów, ale przede wszystkim za muzykę i za to, że dzielił się z nami swoimi myślami i swoim życiem. Blogosfera wtedy jeszcze raczkowała, zresztą Tomek nienawidził komputerów. Swoje misteria odprawiał w studiu radiowym. Regularnie, ciemną nocą, otwierał swoje serce i duszę i sączył to, co najintymniejsze, w nasze uszy. Jak się z tym czuł? Napisał: "Za bardzo zbliżyłem się do jądra ciemności, niczym pułkownik Kurtz. Może przesadnie rozdzierałem szaty na forum swojej krypty. Może ogarnęła mnie typowa dekadencja końca stulecia. Ale niczego nie żałuję." Grał w otwarte karty. Grał mocno. I przegrał?

"This is the end, my only friend. Opada kurtyna miłosierdzia na koniec XX wieku. Ktoś kiedyś bliski powtarzał, że zawsze może być gorzej. Mój ojciec mawia od czasów niepamiętnych, że ku gorszemu idzie. Jaką nadzieję co do przyszłości ludzkości może mieć człowiek, który weźmie pod uwagę doświadczenia ostatniego miliona lat? - zastanawiał się kiedyś Kurt Vonnegut. I od razu sobie odpowiedział: Żadnej. Zatem nie pozostaje nic innego jak odwrócić się plecami do roku 2000 i niczym Panurg odejść, pierdnąwszy z wielkim wzburzeniem. Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć. Kruk Edgara Allana Poe. Zamek Karmazynowego Króla. 17 minuta Ech Pink Floyd. James Bond. Nights In White Satin The Moody Blues. Adagio Albinioniego. Kobieta Wąż (The Reptile) w kwietniu 1970 roku - seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. Atom Heart Mother. Andante z Tria Es-dur Schuberta. Tom and Jerry. Coca-cola i ketchup. Rzygający grubas w Sensie życia wg Monthy Pythona. Czas apokalipsy. Drugi koncert Marillion w Gdańsku, gdy Fish śpiewał Lawendy "tylko" dla mnie i Anki. Clint Eastwood i scena z rondlem w westernie Joe Kidd. O fortuna - pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa. Twin Peaks. Wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14.10.1995. Miłość w czasach zarazy Marqueza. Lost Highway. Noc i poranek 31 maja 1998...

Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać.”

Tylko Rock 1/2000


Strony o Tomku Beksińskim

http://tbmp3.prv.pl/
http://www.nosferatu.art.pl/
http://krypta.whad.pl/
http://www.modrzew.stopklatka.pl/tomek.html

środa, 2 grudnia 2009

Susza w fontannie

Many a poem
has drowned in or emerged from
a simple fountain



Widać, że idzie zima (dobrze, że jej się nie spieszy). W fontannie, na którą lubię patrzeć z okna, spuszczono wodę. We wgłębieniu gromadzi się teraz błoto. Jednak gdy pada deszcz, mokra tafla połyskuje tak, jak kiedyś, chociaż nie ma już tej dynamiki i świeżości...

niedziela, 22 listopada 2009

Wietrzna niedziela

wiatr mi potargał
wszystkie grzechy we włosach
myśli splątane


Wiatr wieje od wczoraj. W nocy niepokoił mnie we śnie jak śmiały kochanek, rano obudził trzaśnięciem drzwiami na klatce. Dzień był słoneczny i ciepły, mimo że zbereźnik cały czas wciskał się pod ubranie.

Poszłam na spacer na secesyjne łowy i zostałam uwięziona w parku. Park bowiem zamknięto ze względu na silny wiatr właśnie, w trosce o bezpieczeństwo niedzielnych rodzinnych spacerów. Weszłam jednak przez odsuniętą, symboliczną raczej, zaporę, nie przewidziałam tylko, że pozostałych wyjść bronią już masywne bramy. W poszukiwaniu wyjścia obeszłam więc park dokoła (a spory jest), aż w końcu i tak musiałam wrócić do tego samego płotka. W parku było niesamowicie. Wprawdzie na drzewach już prawie nie ma liści, ale i tak szum, jaki wydawały, gdy zrywał się wiatr, sprawiał wrażenie, jakbym stała w środku jakiegoś ogromnego lasu, a nie ucywilizowanego skrawka zieleni w środku Europy. Nawiewało coraz więcej chmur, robiło się ciemno.





Wróciłam szybkim krokiem do domu, łapiąc we włosy krople - zapowiedź deszczu. Ledwo zdążyłam zamknąć za sobą drzwi, wiatr zaczął dobijać się do wszystkich okien, szarpać za klamki. Rozległ się grzmot i szyby zalała ściana wody. Przesiedziałam ją przy kubku gorącej herbaty z limonką, chłonąc w siebie deszcz i wichurę, czekając, aż upiecze się obiad – kurczak z pomarańczami i rozmarynem. Teraz jest już zupełnie ciemno. Deszcz ustał, na niebo wyszedł rogalik księżyca. Robię sobie jeszcze jedną herbatę i siadam do książek – będę się uczyć języka na jutrzejsze zajęcia, potem poczytam. Wieczorem jeszcze spojrzę, co w blogowym świecie.
Wiatr zelżał, ale nie miałabym nic przeciwko temu, by znów odwiedził mnie dziś w nocy... Chyba napiszę mu maila :-)

Lubię takie niedziele. Lubię wiatr i deszcz, lubię, jak przewiewa mi myśli, oczyszcza uczucia. Wiem, jestem nienormalna :-).

wtorek, 17 listopada 2009

Wycieczka

kwiatami liśćmi
miękkie linie secesji
żyją dokoła




Byłam na wycieczce „śladami secesji”. Czasami aż szkoda, jak tutejsi nie widzą tych perełek, po których codziennie depczą do pracy...





wtorek, 10 listopada 2009

Don't give up, czyli o marzeniach

Dla tych, którym trudno, którzy potykają się na kamieniach, brodzą w bagnach,
gubią w myślach, słowach, symbolach, wątpią w cel i marzenia,
ot, taka sobie fajna piosenka...

...bo marzenia jednak czasem się spełniają! Małymi kroczkami, powoli, i spełnią się też te największe :-))




A gdy jednak czasem dopadnie zwątpienie...
tak śpiewa Peter Gabriel

Nie poddawaj się
Masz przyjaciół
Złóż tu głowę
Za dużo się martwisz
Wiesz, że nigdy nie było łatwo
Będzie dobrze
A gdy będzie źle
Możesz oprzeć się na nas
Nie potrzeba nam wiele
Nie wstydź się
Kochamy cię takiego, jakim jesteś
Proszę, nie poddawaj się
Jest gdzieś miejsce
Nasze miejsce na ziemi

czwartek, 5 listopada 2009

Między deszczami

Deszcz, taki, jakie bywają na jesieni, ni to ciepły, ni zimny, ni rzęsisty, ni nasiąkliwy, zalewał przednią szybę. Anna przejechała przez bramę hotelowego parkingu i znalazła wąskie, ale za to bliskie wejścia miejsce. Wysiadła, kwiknęła alarmem i szybko przebiegła pod ochronny daszek. Hol był pusty, za ladą recepcji młoda dziewczyna zajmowała się wprowadzaniem danych do komputera.
– Dzień dobry. Mam u państwa rezerwację – powiedziała Anna, podając nazwisko i dowód osobisty. Recepcjonistka uśmiechnęła się uprzejmie, postukała w klawiaturę. Spojrzała na dowód, potem na Annę.
– Pani jest zameldowana tu, w okolicy...?
– Tak – odpowiedziała Anna zdawkowo, patrząc przelotnie na dziewczynę, po czym przeniosła wzrok na zegar nad jej głową.
– Tak – powtórzyła recepcjonistka, spuszczając oczy z powrotem na ekran. – Proszę, to pani klucz. Pokój 226, winda jest za rogiem. Życzę miłego pobytu.

Drzwi z numerem 226 otworzyły się na mały przedpokój. Wieszak, lustro, wejście do łazienki (Anna od razu zajrzała – czysta), dalej właściwy pokój, duże okno, szafa i łóżko. Podwójne. Dobrze. Pościel biała i świeża. Rozebrała się z płaszcza i wyjęła z torebki telefon. Wystukała wiadomość: „Jestem. Pokój 226”. Stała chwilę trzymając komórkę w ręku, aż poczuła wibrację. „Będę za 15 minut” – przeczytała na ekraniku.

Weszła do łazienki umyć ręce, potem wróciła do przedpokoju i stanęła przed lustrem. Rozpięła guziki białej koszulowej bluzki, zdjęła ją i powiesiła na wieszaku. Zsunęła z nóg buty, pończochy, chwilę mocowała się z suwakiem czarnej spódnicy i zsunęła ją także. Ściągnęła przez głowę czarny top. Czarna bielizna z koronkowymi wstawkami w kolorze pasującym do lakieru na paznokciach dłoni i stóp. Patrzyła przez chwilę, bez zadowolenia, raczej z niechęcią. Ale nie, teraz nie będzie o tym myśleć. Odwróciła się od lustra, szybko zdjęła bieliznę i z powrotem nałożyła bluzkę. Długa, zakryła nagość. Tak. Tak jest dobrze. Stojąc otulona, poczuła jak w krew wkrada się oczekiwanie, rozpływa po całym ciele. Brzęknięcie windy zatrzymującej się na końcu korytarza. Kroki? Tak. Coraz bliżej. Pukanie... Otworzyła drzwi i zobaczyła uśmiech Piotra.

Wszedł, i zanim zdążyła powiedzieć „cześć”, objął ją i pocałował. Nie po przyjacielsku, powitalnie. Głęboko, zachłannie, tak, jakby nie było między nimi miesięcy nieobecności, milczenia. Opadały jeden po drugim wraz z przyspieszającym tętnem w skroniach. „Zmokłeś” – szepnęła z uśmiechem, kiedy udało jej się oderwać usta. Postawił na podłodze teczkę, z którą przyszedł, zdjął kurtkę, potem buty, wyprostował się i zaczął rozpinać koszulę. Zatrzymała go, kładąc dłonie na jego dłoniach. Opuścił ręce wzdłuż ciała i przyglądał się, jak zręczne palce radzą sobie z guzikami, jak przesuwają się coraz niżej, jak walczą ze sprzączką paska i jak mruczy z aprobatą, odkrywszy ulubiony, zapinany na guziki, fason dżinsów. Wtedy i jego rękom wróciło życie. Spodnie i koszula spadły w sekundę, dłonie z pewnością celu powędrowały pod bluzkę. Objął ją i lekko poprowadził w kierunku lustra, odwrócił, przyciskając się do jej pleców. Między ich ciałami była już tylko bariera białego materiału. Między nimi a lustrem już tylko bariera jej wstydu. Szarpnął niecierpliwie i pierwsza opadła. Druga, poddając się dotykowi chciwych palców, zrazu ostrożnemu, potem, wraz z rosnącym wniebogłosy przyzwoleniem, coraz śmielszemu i głębszemu, rozwierała się coraz bardziej. Szklana tafla topniała, aż znikła, a za nią odsłoniły się terytoria, na których jedyne granice wyznaczało pożądanie.

Szum wody za ścianą powoli przywracał Annę do rzeczywistości uspokajając szalejące jeszcze bicie serca. Ściany hotelowego pokoju zdawały się nadal odbijać echo chrapliwych oddechów i niepohamowanego krzyku. Zmięta, poplamiona pościel otaczała ją zapachem podniecenia, perwersji, jego i jej rozkoszy, potu wilgotniejącego w zagłębieniu, z którego przed chwilą wstał Piotr, by udać się pod prysznic. I ona podniosła się leniwie, sięgnęła po sponiewieraną bluzkę, narzuciła ją na siebie i podeszła do okna. Przestało padać. Jesienny wiatr gonił po niebie szare chmury, przesypywał liście na parkingu. Piotr wyszedł z łazienki i stanął za nią, pachnący mydłem i świeżością. Zanurzył twarz w jej włosach i szyi, wdychając ostry aromat wspólnej fizjologii, który wciąż trwał na jej skórze. Położyła dłoń na ręce obejmującej jej ramię. „Zobacz, słońce wyszło” – powiedziała. Odgarnął jej włosy z karku i pocałował za uchem. „Muszę iść”. Nie odpowiedziała, odwróciła się tylko, tak by mógł zamknąć usta buntowi i rezygnacji.

Oparta o framugę patrzyła, jak ubiera się w kolejności odwrotnej do niedawnych, pospiesznych ruchów. Kurtka, do której przytulił ją teraz, całując na pożegnanie, była już sucha, ale w jego oczach malował się ten sam uśmiech, z którym przyszedł do niej setki sekund temu. Odwzajemniła go cichym, radosnym śmiechem, oba miały ją ogrzewać przez nadchodzące długie i samotne tygodnie.

Gdy zatrzasnęły się drzwi, poszła od razu do łazienki. Stojąc pod strumieniem ciepłej wody, spłukiwała z siebie lepką warstwę spełnienia. Zmywała ją delikatnie, by zbyt mocnym dotykiem nie dotrzeć do tego, co kryło się pod skórą, by nie odsłonić przyczajonego w ukryciu stworzenia, bezbronnego i mimo tylu ran czującego tak samo, jak setki dni temu. Wiedziała, że gdyby pozwoliła mu przemówić, nie byłoby dzisiejszego dnia...

Owinięta w ręcznik wyszła do przedpokoju i przez dłuższą chwilę patrzyła w lustro. W końcu przeciągnęła się z zadowoleniem i dokończyła garderoby. Potem jeszcze doprowadziła do względnego porządku pokój, zebrała rzeczy i zatrzasnęła za sobą drzwi. Zjechała do recepcji, wrzuciła klucz do dziury w blacie i wyszła. Na dworze znów padał deszcz.

wtorek, 3 listopada 2009

Zaspanie

między snem a snem
dzień mnie wita różowo
znów się spóźniłam...


Dzisiejszy dzień powitał mnie, poza różowością nieba... pełnią księżyca, która jeszcze wisiała na wschodzie. A ja wciąż nie mam dobrego aparatu :-)

czwartek, 29 października 2009

Cyber(i)życie



(Obraz na ekranie: z netu)

Zabiegane ostatnie dni, a raczej zabiegane myśli. Dużo pracy, dużo innych spraw do załatwienia. Zbliża się listopadowy weekend, po nim mam dzień wolnego, korzystam więc i jadę do domu. Odetchnąć znajomym i bliskim powietrzem.

Ostatnio przyjaciel, wkurzony kłopotami ze swoim kontem pocztowym, napisał mi fatalistyczną refleksję na temat tego, czym kiedyś skończy się dla nas ta wszechogarniająca informatyzacja. To prawda, sama przyznaję otwarcie, że bez internetu nie mogłabym robić połowy tych rzeczy, które robię. Choćby praca. W moim zawodzie bez dostępu do internetowych źródeł?? No było tak, wiem, sama tak pracowałam, nie wiedząc nawet jeszcze, co to jest komputer i edytor tekstu... ale kiedy to było, to tylko najstarsi górale pamiętają :-).

A życie prywatne? Podobnie. Gdyby nie istnienie internetu, telefonów stacjonarnych i komórkowych, telewizji satelitarnej, pewnie nie byłabym tu, gdzie teraz jestem. Wyjazd za granicę oznaczałby odcięcie od wszystkiego, listy, na które trzeba czekać i nie wiadomo, kiedy dojdą, nieaktualne wiadomości z opóźnionych gazet, brak kontaktu ze znajomymi przez wiele miesięcy... Teraz jestem jakby bliżej, jestem na bieżąco. Piszę maile, rozmawiam przez Skype’a z kamerką, jeśli chcę, mogę codziennie obejrzeć krajowe wiadomości, najświeższe newsy z dzienników czytam w internecie. Dostaję mailem wypracowania córki, oglądam jej zdjęcia i rysunki. Wymieniam się z synem linkami z muzyką, przesyłamy sobie ciekawe artykuły. Dzwonię do rodziców z pytaniem o zdrowie i co słychać, czasem nawet częściej niż wtedy, gdy byłam na miejscu. Kiedy zatęsknię za plotami z przyjaciółką, łączymy się na komunikatorze, nalewamy sobie wina i gadamy tak, jakbyśmy wczoraj wstały od kawiarnianego stolika w Warszawie. Gdy dopada mnie zapracowanie albo deprecha i milczę przez dłuższy czas, zaraz dostaję maila albo smsa od kogoś, kto się martwi: „Hej, co tam? Wszystko ok?” Kiedy siedzę samotnie w piękną gwiaździsto-księżycową noc, nabrzmiałą tęsknotą i zmysłowym niepokojem, włączam komputer i w moją skrzynkę wpadają motyle namiętności...

Internet to część naszego życia, nie ma co załamywać rąk i wołać „o tempora, o mores!”. To prawda, łatwo zrobić sobie z niego ucieczkę czy azyl. Znam takich. Ale jednak nie zmieni to faktu, że to ucieczka, nie prawdziwe życie. Jednak nie wystarczy mi słuchać córki przez słuchawki, muszę raz na jakiś czas objąć ją, przytulić, dać buziaka w młody policzek. Nie wystarczy mi gadać z przyjaciółką przez Skype’a, muszę raz na jakiś czas usiąść z nią przy tym kawiarnianym stoliku albo na babskiej nasiadówce u niej w domu. Nie wystarczy mi cybernamiętność...

Jak dobrze, że samolotowe rezerwacje tak łatwo robi się przez internet! Jadę do domu... :-)

wtorek, 27 października 2009

Soon

Z dedykacją dla Holdena Caulfielda.

Wahałam się, czy zamieścić wersję z lat 70. czy współczesną. Jednak zdecydowanie współczesną - dojrzałość i spokój. Z pozdrowieniami!




Dawno temu, wszystko ułożyło się w rym
Otwarte serce
Niebawem
Poprowadzi nas słońce,
Powód, aby tu być.

niedziela, 25 października 2009

Darowany czas

Muzeum Magritte’a i tym razem nie doczekało się wizyty – plany zmieniły się na znacznie ciekawsze. Co się odwlecze, to nie uciecze. Za to mam grubaśną książkę z fotografiami jego obrazów i przeglądam ją sobie. Dziś szczególnie upodobał mi się ten:


R. Magritte, Les profondeurs du plaisir

Taki rogalik księżyca świecił na pogodnym niebie nad moim domem w piątek. Bajkowo... Wczoraj niebo zakryły chmury, a szyby zalał deszcz. Zakrył noc płaszczem azylu. Ucieczki w świat, gdzie milknie umysł, ślepnie percepcja, gdzie są tylko zmysły i ich rozmowa bez słów, poza dobrem i złem.
Noc z darowaną godziną. Pamiętam, jak kiedyś Piotr Kaczkowski w Trójce wokół tej „godziny, której nie ma” zbudował niesamowitą audycję – tak, jak to on potrafi. Dziś na niebie znów gwiazdy. Zbieram się odespać darowany czas, ale jeszcze słucham Trójki. Gra Yes. Leniwie, nasycona metafizyką, patrzę na księżyc, który z tego nasycenia aż spuchł. Uspokajam wspomnienie chłodnym płynem, piję za tych, którzy są daleko...

piątek, 23 października 2009

Koncertowy przepis na przeziębienie




Przepis na przeziębienie:

1. złapać gdzieś zarazka (najłatwiej w pracy, gdy wszyscy podsmarkani);
2. w fazie mocno już owym zarazkiem "wziętej" zaprosić na weekend gości, najlepiej aby w składzie było dwoje nastolatków;
3. pozwolić nastolatkom wypatrzeć w okolicy festiwal zespołów metalrockowych i zgodzić się nań pojechać;
4. spędzić kilka godzin w hali o temperaturze 30+, bawiąc się w największym tłoku pod sceną i pocąc się, z przeproszeniem, aż do majtek;
5. po koncercie wypić duszkiem butelkę zimnego soku (bo tylko taki sprzedają);
6. wyjść z hali na temperaturę +3.
Et voilà :-)

A recepta na leczenie?

Wieczorem:
rutinoscorbin, whisky
Rano:
rutinoscorbin, apap
Wieczorem:
rutinoscorbin, czosnek (brrr...), whisky
Rano:
rutinoscorbin, apap
Wieczorem:
rutinoscorbin, imbir, whisky (zrobiłam ostatnio zakupy na lotnisku :-))
I tak przez tydzień :-)

Koncert fajny był, nie powiem, ale czy ja na tyle lubię metalrocka, żeby przez niego tydzień chorować? :-) I czy w moim wieku wypada pchać się pod samą scenę? :-)). Cóż, nadrabiam zaległości, bo kiedy ja miałam 15 lat, o takich atrakcjach mogłam tylko pomarzyć...

Jak teraz patrzę na te nagrania, to trochę mnie śmiech bierze. Ogólnie słucham innej muzyki :-), no ale są gorsze. I fakt, że było dużo „koncertowej energii”, a ja lubię kapele, które umieją zrobić show i nawiązać kontakt. Mogę wtedy na wiele przymknąć oko.
No i zarówno damska, jak i męska część wycieczki miała na co popatrzeć, zwłaszcza z bliska :-))




A teraz, na szczęście, weekend już bez żadnych wyjazdów, spokojnie w domku dokurowując się. Ewentualnie tylko jedno bardzo fajne spotkanie i może – wreszcie – muzeum Magritte’a. Tyle czasu odkładam, ale wolę pójść z kimś, o kim wiem, że lubi tak samo jak ja i miło się będzie z nim podzielić. A jak nie, to pójdę sama – zawsze można wybrać się potem drugi raz...

wtorek, 13 października 2009

Droga do pracy

poranną wrzawą
rzeka babel przepływa
klosz świadomości

niedziela, 11 października 2009

Sylvia

Ciasto i dwie szklanki mleka wniesione do pokoju o drzwiach uszczelnionych ręcznikami. Umieranie nie jest aż tak wielką sztuką. A piękno, którym nas uwodzi, to w gruncie rzeczy błyszcząca tafla miękkiej, czarnej wody, włóż rękę, a ukołysze cię swym spokojnym chłodem. Lecz spróbuj zanurzyć twarz, nie zamykając oczu, wtedy zobaczysz butwiejące szczątki, zgniłe wodorosty, nieodwracalnie odarte z mięsa, szczerzące się szkielety...

Przerażające? Nie bardziej niż ranne przebudzenie z ciepłego dziecięcego snu wśród obcych głosów i policyjnych mundurów przeplatających się z białymi fartuchami, które zaglądają w oczy i gardło, ściągają piżamę, zimną słuchawką przewiercają skórę do samego serca, tropiąc ślady śmiercionośnego gazu. I to drżenie, które nie chce ustać, zdaje się jednym wielkim dygotem, nie wiadomo już, czy z zimna, czy ze strachu, nikt nic nie mówi, wszyscy tylko: "cicho, dziecko", gospodyni też nie odpowiada, oczy ma zasłonięte ręką albo wbite w podłogę, no bo któż wytrzymałby ten rozszerzony strachem wzrok, te drżące usta kwilące: "mummy...?"

To właśnie jest śmierć. Czasem może kusić swym wdziękiem, kiedy nanizamy ją na sznurek pięknych słów, gładkich jak perełki, być może nawet lśniących jasnym światłem diamentu. Ale to uniesienia równie wzniosłe jak bełkot pijaka przekonanego, że oto właśnie sięgnął wyżyn retoryki. Czasem wyciąga ręce w geście obiecującym ukojenie, kiedy przypadkowo, czy może ze zmęczenia, zbroja na chwilę opadnie, a nagle pozbawione ochrony wnętrze kuli się pod kolejnym ukłuciem, choć to przecież tylko jeszcze jedna, zwyczajna, słowna potyczka. Ale to też złuda jej zwiewnej szaty pachnącej matczynym szalem. Odchyl ją, a odsłonisz pustkę, która - ciebie już utuliwszy - eksploduje cierpieniem innych.

Odejdź. Nic na świecie nie jest warte bólu w tych oczach. Bólu, którego nie ukoi opatrunek na kolanie ani ciepły pączek. Bólu, który położy się niestrząsalnym cieniem na całe życie. Żaden Ted Hughes nie jest w stanie sprawić, abym zgasiła słońce dwóm meteorom krążącym w swym maleńkim pokoju zabaw. Ustaliłyśmy to juz dawno temu.

środa, 7 października 2009

Podniebnie

Latam samolotem tak często, że nie powinny już robić na mnie wrażenia te widoki. Kłębiaste cumulusy, jak wata cukrowa, układające się w budowle, kraje, smoki... Zachody słońca rozświetlające pierzaste cirrusy feerią barw albo przeświecające różowo zza płaszcza altostratusów. Majestatyczne kowadło cumulonimbusa zwiastujące burzę gdzieś daleko... A kiedyś, raz – tęcza. Lecieć w tęczę, przez tęczę... somewhere over the rainbow... Kicz, a jednak jaki piękny :-)

Nocny start i lampion księżyca w pełni. Jakby uczepiony do wingletu, jakby wznoszący się razem z nami. Tak bliski, jakby wystarczyło przebiec lekkim krokiem po skrzydle, by postawić stopę na jego zimnosrebrnej powierzchni. Zanurzyć się w świetle, które przyciąga...

Światła miasta w dole. Tego, które żegnam i tego, które mnie wita. Po jednej stronie dwugodzinnego nieba – rozmowy, śmiech, bliscy, dotyk ciepły i realny. I rola, o której mało kto wie, że jest rolą. Po drugiej stronie – bycie sobą i samotność, ta miła sercu i ta serce szarpiąca. Bliskość z daleka, dotyk ze słów. Nie spotkają się te dwa światy, chyba że kiedyś połączy je tęcza...

piątek, 2 października 2009

noc

w sadzawce księżyc
i złoty blask latarni
kapią srebrne łzy

wtorek, 29 września 2009

A piece of magic

Po gęstej nocy i zmęczonym dniu - sąsiedzka niespodzianka :-).
Okruszek magii, kolorowy i wesoły.



Wyróżnienie od Kopacza. Dziękuję!
Uśmiecham się i przekazuję magię dalej do:

Lechovskiego; Ćmy; Zeruyi; Kota Maurycego, Emmy

Niech magia będzie z nami :-)

sobota, 26 września 2009

Cast your soul to the sea...

A ta, przepiękna i z pięknym tekstem (w którym Loreena raz się myli :-), zasługuje na osobny wpis.

Pobiegnij wzrokiem nad ocean,
pozwól duszy wzlecieć nad morze,
gdy ciemna noc zda się bez końca,
proszę, pamiętaj o mnie...





Więcej sekretów i skarbów tu:
www.quinlanroad.com

Wieczór z Loreeną

Na pewnym portalu, na którym sporadycznie bywam, ktoś dziś podał link do muzyki, której dawno nie słuchałam. Płyty zostały w domu, ale pięć mam na twardym dysku i dziś właśnie cały wieczór kontempluję.

Mam też szklaneczkę whisky single malt. Dojrzewana w dębowych beczkach po sherry i bourbonie. Słomkowa i przejrzysta. Gładka i delikatna. Wanilia, owoce, karmel, spalony dąb, orzechy, sherry, trochę pieprzu... W sam raz na wieczór z półksiężycem, migoczącą za oknem sadzawką i Loreeną...

Idzie jesień. Zaczyna pachnieć wrzos, wilgotnieje powietrze, mgły zasnuwają klify, wiatr przynosi ostry zapach morza...

Celtyckie wędrówki Loreeny McKennitt:

Legenda arturiańska, harfa i Tennyson...



Beltaine i celtycki taniec ognia...




Więcej sekretów i skarbów tu:
www.quinlanroad.com

Spacer

Chodź... pójdziemy przed siebie
drogą wśród pól, plażą w szumie morza
albo aleją w parku.
Pomyślimy w wolnym rytmie kroków,
posłuchamy tego, co gdzieś w duszy gra.
Kiedy zmęczą się oczy,
usiądziemy na chwilę smakując ciszę
jak białe wino.
Nie mów nic.
Czuję, jak szarpią się i trzepocą.
Nikogo tu nie ma... dajmy im trochę wolności,
spokoju, co wygładzi pogięte pióra,
by mogły jeszcze kiedyś się rozpostrzeć.
Popatrzmy na nie
chociaż przez krótką chwilę,
póki nie trzeba będzie wracać.







środa, 23 września 2009

Zapach dłoni

Zapomniałem, jak pachną twoje dłonie,
piszesz niespodziewaną nocą.

Jeszcze się dąsam trochę:
mydłem i kremem do rąk, cebulą w kostkę krojoną.

Nie to chcę sobie przypomnieć,
powiedz mi, jak pachną wieczornie?

Uśmiecham się przekornie:
wieczornie? Szamponem ziołowym i żelem lawendowym.

A jeszcze? Jak pachną, gdy sprzątniesz dzień
i w fotelu zaczynasz podróże?

Przebiegam po klawiaturze:
czekoladą i whisky, wiatrem znad klifu, kwiatem dzikiej róży.

A jeszcze? Jak pachną w środku nocy,
gdy kołyszesz mnie swoim oddechem?

Czuję na sobie twój wzrok,
czuję ich zapach, lecz to...
już tylko nam dwojgu opowiem...

niedziela, 20 września 2009

Weekend

Plany były takie, żeby w weekend zaszyć się w łóżku i odchorowywać megadoła. W tak zwanym międzyczasie jednak megadół zmniejszył się do rozmiarów doła standardowego, rzec by można: znormalizowanego. A na takie szkoda życia, ładnej pogody oraz niezliczonych atrakcji, które na tę niedzielę przygotowało moje tymczasowe miasto.

Niedziela bez samochodu. Na ulicach tylko autobusy, które wożą za darmo, nieliczne taksówki, a poza tym – rowerzyści i piesi. I... konie :-)



Pod pałac królewski przyjechała wieś... Tym razem nie protestujący rolnicy (ci zresztą preferują okolice placu Schumana), tylko promocja produktów rolnych. Lody z ekologicznego mleka, mniam...

Atrakcje dla dużych i małych...





Zeszłam moją ulubioną trasą, Mont des Arts, plac Hiszpański, Grand Place. Wszędzie stragany, muzyka, tańce. Życie. Szłam po śladach, swoich i tych, których kocham. Tych, którzy byli tu razem ze mną i tych, którzy stąpali nimi osobno, a jednak tak blisko. Widziałam ich i czułam, na bruku, w powietrzu, w zapachu wiatru i pocałunku słońca, wokół siebie, w sobie.

Czas i przestrzeń to tylko wymiary.

środa, 16 września 2009

piątek, 11 września 2009

Cegiełka

Floydzi. Fakt, mam ostatnio fazę na Floydów. Siedziałam w youtubie i pływałam w rozmaitych oceanach, szukałam rozmaitych wysp. Wysp spokoju i siły. Ale spokój nie uspokajał, siła osłabiała.



Another brick in the wall. Małe cegiełki, nieporównywalne z ciężkimi głazami nieszczęść. Wstyd narzekać. A jednak mur rośnie, coraz wyższy i szczelniejszy.
Moje ciało trawi najnowszą cegiełkę. Nie mogę jeść, nie mogę spać. Szłam dziś rano do pracy. Oddech krótki, nogi jak z waty. Przede mną facet z papierosem. Nie ma żadnego, ale to żadnego sposobu na uniknięcie tej chmury. Ani w lewo, ani w prawo, wyprzedzić też się nie da, bo idzie szybciej. Mdłości podchodzą do gardła, żołądek ściska się jeszcze bardziej. Robię unik w bramę do parku. Siadam na ławce. Kawy. Kawy z mlekiem, może to będę w stanie przełknąć. Przy okazji mózg dostanie napędu do pracy.
Patrzę na kobiety spieszące się do swoich spraw. Minispódniczki, zwiewne sukienki, obcisłe spodnie, dekolty, korzystanie z wrześniowego lata, by jeszcze pokazywać opalone ciało. Odwracam wzrok, bo kiedyś i ja.... Moje ciało jest uparte. Prawie nie jem od czterech dni i ani kilograma mniej. Jak długo potrzeba było, bym uwierzyła, że to nie ma znaczenia. Jednak nie wierzyć jest bezpieczniej.
Fajnie ubrana kobieta. Czarna spódnica, czarny top, na to biała koszulowa bluzka. Jakie podobne do tych, które wtedy… Fala wspomnień wzbiera tak gwałtownie, jakby staw nagle wystąpił z brzegów. Nagły znajomy dotyk, bez pytania, bez błądzenia, dobrze sobie znaną drogą wdziera się głęboko w ciało. Tu i teraz, na tej parkowej ławce. W żołądku kamień, klatka piersiowa jak w imadle. Pochylam głowę na kolana, żeby nie zwymiotować. W piachu pod moimi stopami leży zdeptany ślimak.

Potrzebuję zniknąć. Potrzeba mi dnia, nocy, na zagrzebanie się, zaciągnięcie zasłon, schowanie pod kołdrę. Na mokrą poduszkę i wycie do księżyca. Izolację od wszystkiego. Od mówienia, myślenia, czucia. Tymczasem przede mną weekend z gośćmi. Powinny być rozmowy, śmiech, rozrywki. Akurat ci goście nie mogą domyśleć się, że coś jest nie tak. Trzeba będzie jeść posiłki udając apetyt, uśmiechać się od rana do wieczora. Dam radę?

niedziela, 6 września 2009

Stary dobry Floyd

Był wiatr, była pełnia. Wiatr przeganiał chmury o różnych kształtach, z różną prędkością, wokół tej pełni. Siedziałam i patrzyłam z rozdziawioną japą :-).
Po prostu: wielki spektakl na niebie




Martwię się brakiem wiadomości od kogoś, na blogu i w skrzynce. Dziecięce choroby są dziecięce u dzieci, u dorosłych już całkiem dorosłe :-(. Swego czasu sama zaraziłam się od córki i było niewesoło.. Ech.. jestem daleko i wszystko, co mogę, to czekać na wieści…




How I wish... how I wish you were here...
Tak chciałabym, żebyś tu był.
Jestemy po prostu dwoma zagubionymi duszami.
Pływamy w kółko jak rybki w akwarium,
Rok za rokiem,
Wciąż po tych samych, starych ścieżkach.
I co znaleźliśmy?
Te same stare lęki.
Chciałabym, żebyś tu był...

sobota, 29 sierpnia 2009

Przyjaciel samotnej kobiety

Marylin Monroe śpiewała, że najlepszym przyjacielem kobiety są brylanty. A samotnej kobiety na emigracji? Cóż samotna kobieta na emigracji miałaby począć z brylantami? Najlepszym przyjacielem samotnej kobiety na emigracji jest... elektryczny wkrętak :-)

Samotna kobieta na emigracji udała się dziś do Ikei. Metrem, bo samochód został w ojczyźnie. Samotna kobieta nabyła regały na książki, fotel, szafkę do łazienki oraz jeszcze inne rzeczy, których brakowało w wynajętym mieszkaniu. Następnie samotna kobieta przepchała ważący ponad 100 kg wózek do taksówek bagażowych, trzymając w duchu kciuki, żeby kierowca był w miarę komunikatywny i podatny na argumenty finansowe mające przekonać go do wniesienia ponad 100 kg towaru najpierw do windy, a potem jeszcze jedno piętro po schodach. Był. Hura! Samotna kobieta cała szczęśliwa, bo kręgosłup już nie ten, co w młodości.

Ikea też jest przyjacielem samotnych kobiet – zwłaszcza tych, które wychowały dzieci na klockach Lego, więc instrukcja składania regału to dla nich bułka z masłem. No chodź tu, wkrętaku, nieoceniony pomocniku! Bzzyt, bzzzyt – i śrubka wkręcona. Bzyyt, bzyyyyt – następna. Pół godziny i pierwszy regał stoi. Fakt, mógłby ktoś pomóc to przytrzymać, żeby było równo. Samotna kobieta nawet pytała znajomych przed wyruszeniem do Ikei, ale jest piątek. Ludzie w piątek wieczór zwykle mają ciekawsze zajęcia niż wożenie i skręcanie mebli. Trudno, tak na sto procent równo być nie musi :-).

Samotna kobieta na emigracji popatruje zadowolona na gotowy regał i popija wino podziwiając księżycowe niebo. Jeszcze dużo do skręcenia zostało, ale już późno. Sąsiedzi nie będą zachwyceni, jeżeli trzeba będzie coś dobić młotkiem. Jutro. Cały montaż zaplanowany na jutro, dziś była tylko próba, czy się uda. Udało się. Wkrętak wyczerpany, leży podpięty do gniazdka i ssie prąd. Odpocznij, przyjacielu :-).

sobota, 15 sierpnia 2009

Zmysły w upale

I znowu upalny weekend. No nie lubię gorąca! Lubię lekki chłód, niebo może być nieco zachmurzone, wiatr tańczący koło twarzy, prowokujący do rozmyślań o tym, skąd przyleciał i dokąd pójdzie. Co ze sobą przynosi i co mojego zabierze w świat... Wiatr niesie tyle zapachów, tyle dotyków, tyle myśli...

Upalny posiłek. Szklana, przezroczysta miska. W niej malutkie pomidorki koktajlowe. Mozarella w malutkich kuleczkach. Listki świeżej bazylii, opłukane, osuszone i porwane palcami na drobniejsze strzępki... mmm... ten zapach... Oliwa z oliwek i sól, morska, świeżo zmielona. Nic więcej. Uczta dla wzroku, węchu i smaku.

Upalny deser. Dwie szklane, przezroczyste miseczki. W jednej dorodne, ciemnoczerwone czereśnie, wyjęte z lodówki, chłodne, z kroplami wody na lśniącej skórce. W drugiej winogrona, mix czerwonych i zielonych. Nic więcej.

Upalny napój. Szklany przezroczysty kieliszek, w nim przezroczystozłotawe schłodzone frascati. Nic więcej.

Zaczyna się upalna noc...

niedziela, 9 sierpnia 2009

Sen

Przyszedł w nocy,
bezwstydną czułością
uderzył w nagą bezbronność.
Do rana
drżącymi palcami
składałam rozsypane kawałki.

Nareszcie niebo nieco się zachmurzyło. Upał jest nadal, ale słońce już nie świeci tak ostro. Może będzie deszcz... Potrzebuję burzy, gwałtownego wiatru i oczyszczających strumieni.
Miałam dziś sen. Krótki, żywy i tak intensywny, że obudził mnie drżącą w środku nocy. Nie spałam już potem dobrze, wstałam wcześnie mimo niedzieli.
To przez tę rozbitą noc i przez upał krzątam się bez sensu po domu, zaczynam rzeczy, nie kończę... Znowu zaglądam do skrzynki, w której do końca lipca miała pojawić się wiadomość... pusto. Patrzę na ścianę, która czeka już od roku... pusto. Kolejna obietnica... pusta.
To przez tę rozbitą noc i upał stopiły się pozytywne, przyjacielskie myśli. Z kałuży wypełzł smutek i gorycz, poczucie wykorzystania.
To przez tę rozbitą noc i upał. Czekam na wieczór, żeby położyć się spać, a jutro obudzić znów z twarzą ubraną w uśmiech.

środa, 5 sierpnia 2009

Księżyc nad ulicą...

Siedzę. Siedzę już od ósmej z zamiarem uczenia się do egzaminu. Tymczasem minęła północ, a nad moim domem...






A dwóch panów tkniętych palcem bożym gra i śpiewa tak...

wtorek, 21 lipca 2009

Defilada i fajerwerki

...czyli święto narodowe. Fajerwerki oglądałam przed chwilą z balkonu z kieliszkiem schłodzonego pinot gris w ręce. A pojazdy wojskowe przejeżdżały pod tymże balkonem, a samoloty leciały nad nim, i nie musiałam nigdzie chodzić, żeby zobaczyć. Chciałam robić zdjęcia, ale wyczerpały mi się baterie i ciekawsze przejechało :-)

A teraz patrzę na sadzawkę i odbijające się w niej światło latarni. I pada letni deszcz...

I po raz kolejny obiecuję sobie, że kupię w końcu porządny aparat i nauczę się robić porządne zdjęcia, w nocy też :-)







niedziela, 19 lipca 2009

Krople

Pada. Wszyscy albo o deszczu albo o kroplach.

Deszczowy dzień nie jest dobry na odjazdy i pożegnania. Dołuje bardziej. Trzeba oblec jeszcze grubszą skorupę, by krople pozostały tylko kroplami deszczówki.

Pożegnania są łatwiejsze w dni słoneczne. Takie jak wczoraj. Krople pozostały w skorupie.

sobota, 18 lipca 2009

Pobyty

Pobyty weekendowe nie rozwalają tak, jak dłuższe. Gdy jestem na dłużej, czuję się tak, jakbym wróciła do domu, jak wtedy po powrocie z kontraktu. Kiedy byłam z powrotem w domu i zaczynało być fajnie.

Zrobiłam porządek w swojej szafie. Nastawiłam pranie, wyprałam cały kosz brudów aż do dna, łącznie z tym, czego młodzi nie ruszają, bo nie wiedzą, jaki program. W końcu stara pralka tego nie wytrzymała i padła, więc kupiłam nową. Podłączyłam, starą wystawiłam do przedpokoju, do wywiezienia na działkę. Posprzątałam łazienkę.

Skończył się żwirek i karma dla kotów. Pojechałam do zoologicznego, przywiozłam, wstawiłam na miejsce. Koty przyszły, ocierały się o mnie, ja głaskałam, one mruczały.

Robiłam zakupy w swoich sklepach, gadałam z ekspedientkami. Po polsku. Gotowałam obiady, jadłam ulubione jogurty. Byłam w centrach handlowych, gdzie w porównaniu z Belgią jest absolutnie wszystko :-)

Byłam na kawie z koleżankami. Słuchałam o ciekawych zleceniach, o planach, i żal mi było strasznie życia freelancerki i mojej młodziutkiej firmy, która nawet nie zdążyła się rozwinąć.

Chodziłam z młodą do miasta. Buszowałyśmy w sklepach z ciuchami i w Empiku. Gadałyśmy w Wedlu o koleżankach, chłopakach i o seksie. Wreszcie obejrzałam wszystkie jej piękne rysunki.

Poszłyśmy do fryzjera. Ja zafarbowałam siwe odrosty, ona odświeżyła swoje dzikie czarno-czerwone pasma we włosach.

Kiedyś, gdy byłam młodsza, nie umiałam cieszyć się, kiedy coś było nie tak. Z wiekiem nauczyłam się tego, doceniania radości, która dzieje się teraz, mimo że towarzyszy jej smutek.

Tak więc cholernie cieszę się, że jestem w domu, że mam młodą przy sobie, że zaraz będzie też młody, że pojedziemy na kilka dni na fajny wyjazd, zobaczymy coś ciekawego, pośmiejemy się. I tak cholernie mi źle, że to na chwilę. Że wyjechałam, że nie towarzyszę na co dzień ich dorastaniu, temu, co jest tutaj.

Tak więc cholernie się cieszę, że zobaczyłam wszystkich, za którymi się stęskniłam, że wszyscy byli w Warszawie i znaleźli dla mnie czas. I tak cholernie mi smutno, że jedno ważne spotkanie być może było pożegnaniem.

Jadę samochodem. Patrzę na Wisłę i zamgloną Warszawę. Na perspektywę, na linię miasta na horyzoncie. Uśmiecham się z zachwytu. Chwilę potem muszę zwolnić. Mam mgłę w oczach, łzy powoli spływają po policzkach.

Następne pobyty przez dłuższy czas już tylko weekendowe. Wbrew pozorom chyba będzie łatwiej.

sobota, 13 czerwca 2009

Smak samotności



Samotność ma ciepły smak
kawy z mlekiem,
gdy przy kawiarnianym stoliku
wymyśla wiersze,
których nie napisze.

Samotność ma ostry smak
szkockiej whisky
gdy na pustych wrzosowiskach
oddycha morzem,
chłonie mgłę i ciszę.

Samotność ma głęboki smak
czerwonego wina,
gdy przed świecącym ekranem
próbuje sięgnąć
ponad oddalenie.

Samotność ma słodki smak
resztki wody z butelki,
gdy pierwszy raz w tych ramionach
koi suchość gardła,
lęk i drżące pragnienie.

Samotność ma słony smak
tequili i łez,
gdy pierwszy raz w tej przyjaźni,
a potem kolejny,
piękne słowa są kłamstwem.

Samotność ma gorzki smak
ginu z tonikiem,
gdy w czyichś znudzonych oczach
zabawa się kończy,
milcząc przełącza pstryczek.

Samotność ma własny smak
kawy, whisky i wina,
gdy w ciemnych, pustych pokojach
wiernie czuwa,
jak prawdziwy przyjaciel.

środa, 3 czerwca 2009

Odbicia. Reflexions

Bruksela, Londyn, Szkocja. Brussels, London, Scotland









poniedziałek, 18 maja 2009

Kawa

Anna weszła do małej kawiarenki w centrum handlowym, gdzie miała spotkać się z Piotrem. Do umówionej godziny było jeszcze trochę czasu – przyszła wcześniej, chcąc przedtem załatwić sprawunki w jednym z tutejszych sklepów. Usiadła więc w wiklinowym fotelu, położyła na kolanach elegancką papierową torebkę z firmowym nadrukiem i zaczęła oglądać znajdujące się w niej dobra. Trochę tego było. Śliczne pudełeczka, kolorowa, pachnąca zawartość. Sieć sklepów kosmetycznych, w której miała kartę stałej klientki, właśnie przyznała jej rabat na jednorazowe zakupy. No tak – uległa idiotycznym chwytom marketingowym i kupiła za jak największą kwotę, w złudnym wyobrażeniu, że wtedy najwięcej oszczędzi. Kwotę... nie, jeszcze daleką od średniej pensji krajowej. Ale bardzo zbliżoną do minimum socjalnego.
Rozejrzała się. O tej porze centrum było stosunkowo puste – oczywiście w porównaniu z gwarem i tłumem, jaki wypełniał je wieczorami i pod koniec tygodnia. Mężczyźni w garniturach pili kawę rozmawiając o sprawach zawodowych. Kobiety w kostiumach i na wysokich obcasach szły szybkim krokiem, trzymając przy uchu telefony komórkowe (to te, które na chwilę wyszły z pracy). Inne, najwyraźniej dysponujące dużą ilością wolnego czasu, leniwie spacerowały, oglądając na wystawach najnowsze kolekcje ubrań, przy okazji porównując z nimi swoje odbicie, wypracowane według wskazań kolorowych magazynów i na regularnych sesjach w solarium i salonie fryzjerskim. Młodzież – od kilku dni na wakacjach – hałaśliwie przechodziła w kierunku kompleksu kinowego.
Po lśniącej marmurowej posadzce powoli przesuwała się maszyna czyszcząca. Nie było deszczu, nie było błota, ani śladu jakiegokolwiek brudu. Powierzchnia przed maszyną i po jej przejściu wyglądała i błyszczała dokładnie tak samo. Anna spojrzała na kobietę pchającą aparat.
- Dzień dobry – uśmiechnęła się i skinęła głową. Kobieta odpowiedziała na pozdrowienie. Była to dozorczyni z bloku, w którym mieszkała Anna, położonego o kilkaset metrów stąd. Przestała być dozorczynią już jakiś czas temu, nie wiadomo, czy ze względu na stan zdrowia, czy na problem alkoholowy i niewywiązywanie się z obowiązków. Najwyraźniej obecna praca była na stałe, bo Anna widywała ją tu już od dawna. Nic dziwnego, z pewnością łatwiej wywiązywać się z obowiązków mając za narzędzie pracy higieniczną maszynę i zapachowe środki czystości zamiast burej, cuchnącej szmaty, którą trzeba mozolnie rozmazywać na klatce schodowej brud i roztwór lizolu. No cóż, teoretycznie i ja składam się na jej pensję, kupując w sklepach, które płacą tutaj czynsz – pomyślała. I przynajmniej coś z tego mam, bo pieniędzy, które swego czasu pożyczyłam jej „na przeżycie do końca miesiąca”, już nigdy więcej nie zobaczyłam...
Przez dużą szybę widać było pełnię czerwcowego dnia. Słońce paliło beton parkingu, pojedyncze drzewa nie dawały cienia ludziom czekającym na przystanku. Anna nie znosiła upału. Z przyjemnością siedziała teraz w klimatyzowanym wnętrzu, w narzuconym na ramiona żakiecie. Lato... Uświadomiła sobie, że w tegorocznym zagonieniu i zaprzątnięciu przeróżnymi sprawami przegapiła przesilenie letnie. Że od kilku dni wieczory – choć jeszcze długie, ciepłe i jasne – nieuchronnie kurczą się, zmierzając ku zimie. Pomyślała o wakacjach. Wyglądało na to, że w tym roku trzeba je będzie poświęcić na pracę, zbyt ważne sprawy czekały na wykończenie. Warto by jednak zorganizować dzieciom i całej rodzinie jakiś krótki oddech. Wszyscy od razu pomyśleli o wycieczce promowej, z czego Anna ucieszyła się bardzo – tęskniła za morzem. Jej mąż zapalił się do pomysłu i właśnie dzisiaj pojechał do biura podróży załatwić niezbędne formalności. Zadzwonił do niej, uradowany, że udało się dokonać dokładnie takiej rezerwacji, jakiej chcieli i że wpłacił już zaliczkę.
- Miałeś pieniądze?
- Nie, ale zapłaciłem kartą firmową. Księgowy będzie to jakoś musiał przeżyć.
Luksusowy prom, luksusowa kabina. Znów zakupy w sklepie wolnocłowym, perfumy, dobry alkohol. Zachód słońca na pokładzie widokowym. Pomarańczowa kula zatapiająca się powoli w kołysaniu granatowozielonoczarnej wody. Widok aż kiczowaty, a jednak przez to, że prawdziwy, rzucony niedbale na to bezludne pustkowie przez naturę, która za nic ma odbiorcę, gusta i tendencje w sztuce, piękny niemal do bólu. I ból budzący. Ból ukryty, podskórny. Bagatelizowany jako luksus, śmieszny i wstydliwy w obliczu tylu prawdziwych nieszczęść. Odsuwany jako niepotrzebna w dniu codziennym zawada. Przesiąknięty rezygnacją, poczuciem winy i – mimo wszystko – irracjonalną tęsknotą.
Samotność. Tego debetu nie pokryje żadna karta kredytowa, srebrna czy złota. Najzdolniejszy księgowy, choćby najbardziej kreatywny, nie wypełni tej rubryki w życiowym bilansie. Widzisz, Piotrze? – pomyślała. – Samotność jest bardzo demokratyczna. Nie ma dla niej znaczenia, czy komuś zablokowali konta czy nie...
Zobaczyła Piotra. Zbliżał się jak zawsze energicznym krokiem, jak zawsze elegancki, w garniturze. Choć wiedziała, że nie cierpi tego organizacyjnego munduru, nie miała dotąd okazji widzieć go inaczej ubranym. Szybko zwinęła leżące wciąż na jej kolanach zakupy, wepchnęła do swej przepastnej torby i podniosła się na przywitanie.
- Witaj – wymienili zwyczajowy pocałunek w policzek.
- Co pijesz? – zapytał Piotr.
- Poproszę cappuccino, jak zwykle.
Usiadła z powrotem i przez chwilę obserwowała plecy mężczyzny, który podszedł do kontuaru zamówić napoje. Przemknęło jej przez myśl, jakimże to kosztem wypije za chwilę swoją kawę. Niedzielnych lodów dla dzieci w Łazienkach? Biletu do kina z kobietą? Boże, jak silnie są jednak wdrukowane wzorce kulturowe. Kilka dni temu bez wahania zaproponowała mu pożyczkę, którą on po krótkim wahaniu przyjął. Rzeczowo umówili się na termin zwrotu, potem żartobliwie zmyła mu głowę za niepotrzebne obiekcje. W końcu od czego są przyjaciele? Ale teraz, gdy siedzieli razem w kawiarni – kobieta i mężczyzna - powiedzenie „może ja zapłacę?” nie mogło przejść jej przez gardło. Zbyt obawiała się tego, jak mogłoby zabrzmieć.
Piotr usiadł naprzeciwko Anny.
- Co nowego? – spytała.
- Nic wesołego – odpowiedział. – Ale będzie dobrze. Wszystko pod kontrolą.
Kelnerka przyniosła kawę. Anna odwzajemniła uśmiech Piotra. Uśmiech, który ogarniał usta, ale nie był w stanie przebić się do oczu.
- Pewnie, że będzie dobrze – powiedziała, zgarniając łyżeczką piankę z cappuccino. – Więc jak sytuacja? Opowiesz?
Słuchając patrzyła to na jego twarz, to na swoją filiżankę, to na ręce – swoje i jego – które właściwie bezustannie znajdowały się w ruchu. Mięły serwetkę, obracały łyżeczkę, bawiły się torebką cukru.
Kolejny konwenans – pomyślała. Nie zrobię, bo nie wypada mi zrobić, tego, na co mam teraz ochotę. Położyć dłonie na jego dłoniach. Uspokoić tym dotykiem ich rozbieganą nerwowość. Pogłaskać po policzku albo objąć ramieniem. Przekazać uściskiem współczucie i troskę. To, co tak naturalne, gdy przybiegają do mnie rozżalone dzieci, serdeczny gest, gdy płacze koleżanka, tutaj staje się czymś zupełnie innym. Spętanym niepewnością, obawą przed ośmieszeniem, przed zrobieniem jednego kroku za daleko. Powstrzymywanym przez czające się w tle widmo tradycji i właściwego zachowania.
- I co zamierzasz? – zapytała, podnosząc oczy z powrotem na twarz Piotra.

Londyn bajkowo. Londons fairy tales.









niedziela, 26 kwietnia 2009

nettalk

szybkimi ruchami wprawnych palcow
kreujemy prezentacje naszych dusz
kasujac pomylki backspace'm
pamietajac o e-marketingu i statystykach odwiedzin
piszemy skrypty bliskosci
nie zapominajac o szyfrowaniu bezpiecznym protokolem
i ochronnej scianie ognia
doskonalimy aspekty programowania
przerzucajac sie perlami przez filtrujace oka sieci
ktore chwytaja transfer o krok przed transkrypcja
na jezyk jawy

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Alleluja

Potrzebowałeś jeszcze jednego dowodu
Zobaczyłeś ją, skusiła cię jej nagość i światło księżyca...
A ona przywiązała cię do kuchennego krzesła,
Odarła cię z władzy, odarła cię z mocy,
A z twoich ust wyrwała "Alleluja!"

Dziecko, ja już to znam
Widziałem to nieraz, nieraz przeżyłem
Żyłem sam jeszcze zanim cię poznałem
Zobaczyłem twą flagę na łuku triumfalnym
Ale – miłość to nie jest marsz zwycięstwa...
To zimne i pęknięte "Alleluja..."


Był taki czas, kiedy wiedziałam,
co naprawdę dzieje się tam, głęboko...
Ale teraz już nie okazujesz mi tego, prawda?

Pamiętam, jak poruszałem się w tobie...
...razem z nami poruszał się święty duch,
A każdy nasz oddech brzmiał jak "Alleluja!"

Może jest bóg gdzieś tam w niebie, nie wiem,
Wiem, że wszystko, czego nauczyłam się w miłości,
To jak strzela się do kogoś, kto pierwszy wyciągnął broń.
Nie, to nie skarga, którą słyszysz tej nocy,
To nie śmiech kogoś, kto w końcu zrozumiał,

To zimne i bardzo samotne "Alleluja"...

Wg L. Cohena



Allison Crowe

środa, 25 marca 2009

Kreativ Blogger Award

Naprawdę nie wiem, co mam powiedzieć... Otrzymałam nominację do nagrody Kreativ Blogger Award... Dziękuję Ci, myBrulion!
Czytając Twój blog, a także inne, które obserwuję, nie czuję się wcale „kreatywna”. Zwłaszcza że nie aktualizowałam swojego bloga od ponad miesiąca i zastałam na nim trochę bałaganu. Cóż, życie :-).
Tym bardziej jest mi więc miło. Ogromnie miło i ciepło na sercu, że o mnie pomyślałeś :-).

Przyznam, że podobnie jak mój „nominator”, ja też nie miałam pojęcia o istnieniu tej nagrody. Ale już dowiedziałam się, że mam teraz zaszczytne zadanie przekazania Kreativa dalej. Och, dwojga z moich mocnych faworytów chyba nominować nie mogę (?), ponieważ są już laureatami:
myBrulion (na którego blog zaglądam bez porównania częściej niż on na mój :-) oraz
Emma (Ptasia piosenka).

Oto więc:

Zenza (Zbierane w dni powszednie)
Cma (Abre Los Ojos...)
Joanna (nieprzygody)
justasketch (Boys Dream Too)
Ham (London Daily Photo)
Ham (My Other Stuff)

Zastrzegam sobie możliwość rozszerzenia tej listy :-)
Pozdrawiam Was serdecznie

sobota, 21 marca 2009

Wiosna

Zielonozłotym piórkiem
narysuj mi, młoda wiosno,
postać wiatru na szarej ścianie.

Gałązkę wijącogiętą
uchyl przede mną, siostro,
gdy stanę niemo, bezradnie.

Płocholekkimi stopami
pokaż mi ścieżki swoje,
śmiejąc się nimi pobiegnę.

Dłonie magicznozręczne
w zachłyśnieniu otworzę
zapachem twoim napełnię.

piątek, 13 lutego 2009

Omnia tea tecum portas



4U, my f...

…któregoś dnia człowiek usiadł na kamieniu przy drodze. spojrzał w twarz odbijającą się w kałuży i uronił dwie słone łzy. Nie wytrzymam – pomyślał - nie dam rady...

...Dasz... odpowiedział znany glos. Ten sam, który co rano mówił mu: „Wstawaj, czas do pracy”.
...Nie rozumiesz... wyszeptał cicho i bezsilnie mężczyzna.
...Przeciwnie... to właśnie ja rozumiem cię jak nikt inny. Tak, jak ty rozumiesz mnie. Złączeni, przenikający się wzajemnie, nierozdzielni. Beze mnie zginąłbyś, strącony z obłoków w dno rynsztoka. A ja bez ciebie żyłbym jak żywy trup, choć otoczony szacunkiem i podziwem mnie podobnych.
...Czasem myślę, że tak byłoby lepiej... szepnął znów mężczyzna.
...Być może... ale czy jesteś w stanie wyrzec się tego bogactwa, które zostało nam dane? Darów już otrzymanych i tych, które jeszcze przeczuwasz? Tak. Umiałbym cię zabić... Wiem, z kim się sprzymierzyć, aby powolnym sączeniem trucizny zobojętnienia, zniechęcenia i zapomnienia, osłodzonej pokusą bogactwa wypełniającego dłonie, choć nie serce, sprawić, że zaśniesz i nie obudzisz się więcej... Tak. Zrobię tak, jeśli będzie trzeba.
Ale na razie chodźmy razem. Pójdziemy tą drogą, skoro żadnej innej nie odsłonił nam horyzont. I wiedz, że bez ciebie szedłbym we mgle i nie doszedł donikąd, gdyż umiem widzieć tylko to, co nie jest nią zasłonięte. Tylko ty swoim patrzeniem zamkniętymi oczami możesz sprawić, ze mgła się rozstąpi. Ty umiesz rozszerzyć bicie naszego serca na wszystkie komórki ciała i dostroić je do rytmu otaczającego nas wszechświata. Wtopić nurt płynącej w nas krwi w prąd rzeki zdarzeń.
...Aby tak się stało, potrzeba mi spokoju...
...Potrzeba go nam obydwu. Może źle robię, idąc ciągle przodem, pędząc nieprzytomnie w gonitwie, skoro nie wiadomo nawet, gdzie jest jej cel .... Może czas, abyśmy przestali mówić tylko moim głosem, skoro z nas dwóch to nie ja umiem mówić milcząc. Może czas, abym nie tylko ja cię usłyszał. Aby przemówiły twoje słowa i twoje oczy...
...Chodźmy. Gdzieś za ta mgłą, może zupełnie niedaleko, czeka kolejne skrzyżowanie dróg...

wtorek, 10 lutego 2009

Lenistwo materiału

Mój umysł odmówił współpracy. Zrobiłam awanturę i nawyzywałam go od leni. Słuchał, słuchał, razem ze mną oglądał zapisane na twardym dysku przykłady dawnej świetności.
- No i co? - zapytałam.
Nastąpiła chwila ciszy, po czym odezwał się nieśmiało.
- Kobieto. Od 9 do 18…
- Z przerwą na lunch.
- Niech będzie. Z przerwą na lunch. Zatem nie 9, tylko 8 godzin dziennie kombinuję, jak w miarę zgrabnie przetworzyć czyjeś nie zawsze składne przemyślenia… Prawdę mówiąc - rzadko składne… A ty chcesz, żebym wieczorem jeszcze był twórczy? Albo w nocy?
- No, wiesz… polubiłam tego bloga…
- A czy to mój problem?? Ja jestem od myślenia, nie od uczuć.
- Wykręcasz się. Ciągniemy ten sam wózek.
- Beze mnie daleko by nie ujechał.
- Nie bądź zarozumiały. Różne są teorie. Kto jak kto, ale ty chyba je znasz.
- Nieee, proszę, nie zaczynaj o filozofii…
- Dobra. Ja też jestem zmęczona. To co robimy? Odpoczywamy? Mam wino.
- Noo… I zapuść jakąś muzę…

Laurie Anderson, Speechless
(Posłuchaj na Isles of Sound, nr 05)

Laurie Anderson, Muddy River
(Posłuchaj na Isles of Sound, nr 06)

poniedziałek, 2 lutego 2009

Upiór


Kilka tygodni temu młodzi wyciągnęli mnie do teatru Roma na „Upiora w operze”. Właściwie moja rola mogłaby chyba ograniczyć się do dokonania rezerwacji (wcale nie takie łatwe) i zapłacenia za bilety (wcale nie takie tanie), ale uznałam, że skoro już inwestuję, to niech przynajmniej zobaczę, w co.

Osobiście nie gustuję w musicalach, a co zabawniejsze – młodzi też nie. Nastolatki, w wieku fascynacji fantastyką, metalem i gotykiem… i właśnie tu pojawia się powiązanie z „Upiorem”. Jeden z ulubionych zespołów (całkiem fajny) ma bowiem w repertuarze jeden z flagowych utworów musicalu. Poszli więc niejako poznać źródło…

Aranżacja Romy
(Posłuchaj na Isles of Sound, nr 02)

Aranżacja Nightwish
(Posłuchaj na Isles of Sound, nr 03)


Ja z kolei jadąc nie mogłam nie przypominać sobie fragmentu bardzo pięknego utworu Rogera Watersa:

Okropną muzykę Lloyda-Webbera
Grają latami, latami…
Trzęsienie ziemi burzy teatr,
Ale operetka brzmi dalej
W końcu wieko fortepianu spada
I łamie mu te pieprzone palce
To cud

Ale że raczej nie uprzedzam się z góry, zasiadłam na widowni z ciekawością. I przeżyłam bardzo miły wieczór. Cóż – stylistycznie niekoniecznie moja bajka, ale na tyle, na ile się znam, nie miałam nic do zarzucenia ani wykonawcom ani inscenizacji. Podobało mi się. I młodym też. Jakiś czas temu oglądaliśmy w telewizji amerykańską ekranizację – cieszę się, że mogli porównać. I przekonać się, jak działa magia żywego teatru… Że to mniej więcej taka różnica, jak słuchać ulubionego zespołu z płyty, a stać pod sceną na koncercie… :-)

Roger Waters, It's a Miracle
(Posłuchaj na Isles of Sound, nr 04)

piątek, 30 stycznia 2009

A better time

Nie, nigdy nie znajdę lepszego czasu, by żyć
niż ten, który jest teraz...
To jest życie
i tylko teraz mamy czas, by żyć.

Ze specjalną dedykacją dla Joanny (całokształt) i Zenzy (trzecia zwrotka :-)

Peter Hammill: A better time
(Posłuchaj na Isles of Sound, no O1)

środa, 28 stycznia 2009

Mgła

Lubię mgłę... bardzo. Nie przeszkadza mi, że budzi melancholię - lubię swoje melancholie...

We mgle wszystko wygląda tajemniczo, ma inny kształt niż w rzeczywistości. We mgle drzewa ożywają. We mgle światło latarni wygląda jak na młodopolskich obrazach. We mgle nad pomostem tylko patrzeć krzyczącej twarzy Muncha. Wszystko, co wyłania się z mgły jest zagadkowe i piękne... a w odpowiednim momencie można odwrócić oczy i nie dostrzec ujawniającej się pospolitości...

We mgle droga wygląda tak zapraszająco. Gdybym poszła nią kilkanaście kroków, zniknęłabym. Otuliłaby mnie jej zasłona i zapomnienie...

Mgła to moje Wyspy. Londyn i zakola Tamizy. Angielska wieś. Stonehenge. Wiatr od morza rozwiewający ją i rozbijający o białe skały. Podobno według jakiegoś tam proroctwa nastąpi zagłada części Europy i Wyspy Brytyjskie znikną pod woda? Mam nadzieje, ze to kolejna głupota, bo ciężko byłoby mi to przeżyć...

Wraz ze swoimi wilgotnymi kropelkami mgła porywa cząsteczki mnie i niesie tam, gdzie chciałabym być...

sobota, 24 stycznia 2009

Tom i Susie




Tom i Susie,
wychowani w Manchesterze, irlandzkiego pochodzenia,
po wielu latach małżeństwa,
odchowaniu dzieci, które wszystkie wyszły na ludzi
i nawet osiągnęły pozycję...
Wiesz, jak pusto jest, gdy opuszczają dom?
Nie, moje jeszcze są małe, ale mogę sobie wyobrazić
...Susie... tak, wiem, Tom, późno już....
...kupili te domki na zboczu,
tam, skąd pochodziły ich rodziny,
na samiutkiej północy Szmaragdowej Wyspy,
tuż pod siedzibą Króla Wróżek.
Tam, gdzie poprzednia właścicielka
weszła do zatoki podczas przypływu
i utopiła się.
Śliczne, wypieszczone domki,
aż prawie szkoda ich dla letników
Spytałam: nie mieliście problemu z tą świadomością?
No wiecie – że ona tu się zabiła?
Tom odpowiedział: nie, dlaczego?
Ona była naszą przyjaciółką,
była nieszczęśliwa, wiesz... artystka... malarka...
wciąż zakochiwała się i odkochiwała...
Patrzyłam na nich
...chodź, Susie, pora do domu...
Za chwilę, Tom, skończę drinka
ta polska bison vodka jest naprawdę świetna.
A może nam coś zaśpiewasz?
Tom pięknie śpiewa... chcecie posłuchać?
Znacie jakieś irlandzkie piosenki?
No wiesz - standardy, Danny Boy albo Amazing Grace...
Amazing Grace... zaśpiewaj, Tom.
Ale zaśpiewasz ze mną, Susie? I wy też...
Ja nie umiem tak jak ty...
A my w ogóle nie umiemy śpiewać.
Ależ co wy mówicie,
przecież nie o to chodzi...

W tej zatoce,
którą widać było przez ogromną przeszkloną ścianę,
zalewaną atlantyckim deszczem,
przypływ był kilka razy dziennie.
Rzeczywiście mógł kusić.


czwartek, 22 stycznia 2009

Gratulacje

MyBrulion i Krytycznym okiem:
gratuluję i życzę sukcesu za rok :-)

Kolory pustyni

Podeszła do fotela, w którym siedział. Z pochyloną głową patrzył na trzymany w ręku telefon komórkowy. Niespokojne palce, przed chwilą nerwowo przebiegające odebrane wiadomości, zatrzymane, jakby zabrakło im sił, by wiedzieć, co zrobić dalej. Nie musiał podnosić na nią oczu, aby za kłębiącym się w nich pośpiechem, tysiącem kolorowych, ważnych spraw, setką białych i czarnych kłamstw widziała szarość i zmęczenie... a dalej za nimi ciemne wrota kryjące to, na myśl o czym ściskało jej się serce.
Ale może to, co widziała, było tylko teatrem cieni, rodzących się i gasnących? Fatamorganą pustyni stworzoną przez spragniony umysł...?

Nieśmiało dotknęła jego ramienia. Przesunęła ręką po policzku, odgarnęła zaczynające siwieć włosy. Nie patrzył na nią. Stanęła za nim i położyła chłodne dłonie na jego czole. Trzymała tak długą chwilę, potem przesunęła ręce odrobinę niżej, na zamknięte oczy, jak dziecko bawiące się w "zgadnij, kto to?". Delikatnie i jak dziecko nieporadnie wytarła wilgoć napotkaną pod drżącymi palcami. Stała tak, aż rozległ się dzwonek jego komórki.

Gdy wyszedł, podeszła do lustra. Twarz nie mówiła nic. Uważniej przyjrzała się odbiciu swoich oczu, zastanawiając się, co znajdzie na dnie i czy w ogóle chce cokolwiek w nich znaleźć. Każde lustro, każde kolejne oczy odbiją to samo... Teatr cieni. Za nim pustynia.

Sprzątnęła filiżanki i wróciła do pokoju. Na stole został kwiat w smukłym wazoniku. Jego łodyga i liście błyszczały intensywną zielenią przechodzącą w soczyście czerwony kielich. Rozchylony prężył się, zachęcając do zanurzenia w nim nozdrzy, obiecując pieszczotę zmysłów. Dłoń, wyciągnięta, by dotknąć cieniutkich płatków, wykonała nieostrożny ruch i wazonik przewrócił się. Bez szkody dla politury stołu, gdyż nie było w nim wody. Kwiat był z papieru. Ślicznie, kusząco ukształtowany, ufarbowany, nabłyszczony lakierem. Jak żywy. Papierowe piękno. Papierowe... jak słowa kreślone z taką łatwością... Zastępczy okruch dla tych, u których nie wyrosną prawdziwe róże...

Usłyszała cichy odgłos, równie podobny do śmiechu, jak do łkania. Kolorowa kukiełka, siedząca w niezgrabnej pozie obok fotela, zdawała się patrzeć pustym wzrokiem. Ni to na gospodynię, ni to na opadłe miękko sznurki, ni to na mały ekran, daremnie jarzący się gotowością.
Wymieniły kpiąco-gorzki grymas. Kilka łez i kilka kropel krwi kapnęło na piasek, który miłosiernie pozwolił im zniknąć, niezauważonym i niepotrzebnym.

Każdy ma to, na co sobie zapracuje – powiedziała głośno w pustkę pokoju. Podniosła wazonik i wstawiła na miejsce. Kwiat zabrała do kuchni i wyrzuciła do kosza.

niedziela, 18 stycznia 2009

Nowy ląd

Inne miasto, inny kraj. Jak szybko adaptujemy się do nowych miejsc w dobie samolotów, internetu, globalizmu, kosmopolityzmu.
Szukam więc piękna w tym mieście. Poznaję jego charakter. Secesja. Parki. Nieoczekiwane zakątki kryjące się gdzieś z boku brudnych, upstrzonych psimi odchodami ulic. W starej substancji szklane wieże eurokracji.
Słucham wielojęzycznego zgiełku. Tak samo obcego, zawsze tak samo rozstępującego się wokół szklanej kuli. A może tak łatwo adaptują się ci, których tak naprawdę nigdzie nie ma?
Zupełnie nieoczekiwanie brakuje mi... rzeki.

sobota, 10 stycznia 2009