wtorek, 23 listopada 2010

Antena

W niedzielę byłam w kinie. Na Harrym Potterze, fajna rozrywka, ale nie o tym chciałam. Wróciłam do domu około piątej po południu i do wieczora zmagałam się z obezwładniającą sennością i zmęczeniem. W zasadzie niemającymi uzasadnienia, bo przecież dzień wolny, wyspałam się, nic takiego nie robiłam. Nic – poza siedzeniem trzy godziny w sali pełnej ludzi, czego nie miałam okazji zaznać już od dawna. Nagromadzenie cudzej energii?
I przypomniało mi się, jak w ubiegłym tygodniu...

Wpadam zdyszana i spóźniona do rejestracji, naprędce przestawiając ośrodek mowy na francuski. Jest rano i jestem na czczo, więc nie myślę, ale udaje mi się dopytać, gdzie jest laboratorium i pobieranie krwi. Poziom minus dwa. Idę do windy, zjeżdżam, wysiadam razem z jeszcze kilkoma osobami, owczym pędem idę za nimi, nie rozglądając się, w kolejkę do okienka i z papierkiem do pielęgniarki. Niezła w swoim fachu. W moje uciekające żyły trafia od razu, bez gadania wyciąga ze mnie trzy makabrycznie czerwone probówki, a zwykle słyszę marudzenia o gęstej krwi, krzepliwości i że tyle to się nie da. Parę minut i po wszystkim. Wkładam płaszcz i trochę kręci mi się w głowie, ale to raczej od niezjedzenia śniadania i od pośpiechu niż od wampirzego doświadczenia. Wracam do windy, naciskam guzik. Długo nie przyjeżdża. Stoję, przestępując z nogi na nogę, i nagle robi mi się nieswojo. Za plecami. Wokoło. W ogóle. Chłód? Nie, coś innego. Gęstego i ciężkiego. Nie wiem, co, ale chcę już stąd iść. Odwracam się. Pusty korytarz, za rogiem głosy pań w okienku i pacjentów. W białej ścianie szare drzwi, które minęłam już dwa razy, nie zwróciwszy uwagi. Podchodzę bliżej. Tabliczka ze znakiem zakazu i napis w trzech językach: KOSTNICA.
Dzyń. Przyjechała winda. Stukając obcasami, szybciutko uciekam do jej wnętrza i wyjeżdżam na powierzchnię...

Hmm... jakaś antena mi się wyostrza czy co? :-)

czwartek, 21 października 2010

Siedem i w pół

Spotkaliśmy się siedem lat temu, jesienią, w nieistniejącym świecie, dokładnie w pół drogi między naszymi urodzinami. W pół drogi między kimś a samotnością, między czekaniem a szukaniem. I tak było - jest - rok za rokiem. Między śmiechem a łzami, wyobraźnią a rzeczywistością, chaosem a porządkiem świata, między dobrem i złem. Między doliną kamieni a wyspą na celtyckim morzu. Między przyjaźnią a namiętnością, namiętnością a spełnieniem. Między bliskością a oddaleniem, czułością i milczeniem, dawaniem i cofaniem, między szczerością a kłamstwem. Zawsze w pół drogi...


Przyjacielu...
wszedłeś znikąd, przez uchylone drzwi marzenia.
Na haczyku tęsknoty powiesiłeś skrzydlaty płaszcz,
delikatnie strzepnąwszy gwiaździste pyłki.

Zapraszam cię dalej, a ty
bez wahania siadasz w fotelu zajętym przez myśli.
Stawiam na stole opowieści, które przyniosłeś
i częstuję swoimi, czym chata bogata.

W miękką purpurę wina
cicho wpadają krople twoich słów.
Timeo Danaos... lecz przecież nikt nie broni
z uśmiechem kołysać tę chwilę w kieliszku.

A gdy wypijemy do końca czarną, słodką magię,
co ujrzymy w fusach na dnie filiżanki?
Czy wtedy wstaniesz, by odejść, a ja
w przedpokoju podam ci skrzydlaty płaszcz?

Nawet jeśli nie spotkamy się więcej,
pozostaną zawsze otwarte drzwi marzeń
i delikatnie strzepnięty gwiezdny pył.
(2003)

sobota, 18 września 2010

Smok

Smok, którego nocą
wysyłasz na mój balkon,
głodnym wzrokiem wypala
obrazy na ekranie.
Piekący język
zlizuje tęsknotę,
gorący oddech
rozgrzewa pustkę.

Kilometrów między nami
więcej niż kłamstw i kobiet,
a jednak wracasz
zatopić myśli
w jeziorze pragnienia,
wybuchnąć we mnie
fontanną słów.

wtorek, 7 września 2010

Odkrycia

Plac zabaw powoli pustoszał, nagrzany popołudniowym słońcem. Nie było już dzieci, nie było z kim się bawić. Leżała na miękkiej trawie, rytmicznie uderzając piętami w ziemię. W górze na niebie przesuwały się chmury. Tworzyły dziwne kształty i było to dla niej zachwycające odkrycie. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że odkryła estetyczny banał.

Ojciec wołał ją z ławki. Udawała, że nie słyszy, ale w końcu i tak musiała wstać. W jednej ręce trzymając wiaderko, w drugiej ciepłą dłoń dorosłego, szła dusznymi ulicami, przez bramę na podwórko, aż do sieni domu. Z okna wlewało się światło zachodzącego słońca, tworząc nieziemski nastrój i było to zachwycające odkrycie. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że odkryła poetycki banał.

Stojąc tak, czekając, aż ojciec znajdzie klucze do mieszkania, poczuła po raz pierwszy dziwną odrębność siebie i świata. Jak to jest, że jestem? – pomyślała i ta myśl była zachwycającym odkryciem, zanim wzbudziła niepewność i lęk. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że odkryła egzystencjalny banał.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Dzień, którego nie było

Ciężkie chmury wisiały wczoraj nad miastem. Wybrałam się na spacer, zrezygnowawszy przedtem – w porywie troski o zdrowie – z południowej kawy. Chodziłam zatem po ulicach półśpiąca, na wpół oderwana od myśli i rzeczywistości. Nieobecna. Obecna gdzieś indziej. Jednocześnie w dwóch światach, w wielu światach, w żadnym.

Kupiłam w piekarni świeży, prawdziwy chleb, prosto z pieca. Ciepło papierowej torby ogrzewało dłonie, trochę zmarznięte od tużjesiennego wiatru. Zapach przypominał szkolny sklepik za rogiem, lektury i wycieczki na wieś. Kupiłam warzywa do woka i późne truskawki. Po powrocie napełniłam dom aromatem smażonej oliwy i przypraw. Truskawki smakowały intensywnie, prawie jak poziomki. Potem tańczyłam boso w pustym pokoju. Padał deszcz. Wieczorem czerwone bordeaux pozostawiało na języku lekką goryczkę tanin.

Rzucałam sobie linki, kotwice realności, ale i tak mnie nie było...

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Obrazki z wakacji

Robię porządek w zdjęciach, więc czemu nie... :-)

Relaks...


Fauna...




Susza...


Widoczek klasyczny, tym razem z wody... :-)

sobota, 7 sierpnia 2010

Gęsto i pusto

Po urlopie.
Fajnie było. Gęsto od wrażeń, obrazów, dźwięków, ludzi, rozmów, dotyku, bliskości. Ciepło i słońce, lenistwo, mimo podróży, bieganiny i turystycznego zgiełku - paradoksalnie, ale tak. A teraz, bez chwili oddechu, przejście w świat pracy, przeprowadzki, spraw, do których nie mam serca... Jak zanurzenie z rozgrzanego, słonecznego brzegu w zimną, ciemną, nieprzyjazną wodę. Gęsto od myśli o małostkach, które trzeba załatwić.

Pod gęstością pustka w środku, jak puste ściany w moim nowym mieszkaniu. Nie piszę, nie słucham muzyki, nie patrzę na obrazy, które mogłyby ją zapełnić. Na razie skupiam się na tym, jakie meble kupić. Na razie mi z tym lepiej, spokojniej...

niedziela, 11 lipca 2010

Proste rozrywki

Zimny pszeniczny Okocim i mecz finałowy :-).

Kibicuję Pomarańczowym, ale ta przepychanka, którą na razie oglądamy... No nic, uciekam, bo zaczęła się druga połowa.

....

Łeee...
...no dobra, niech im będzie :-)

środa, 7 lipca 2010

Dziś w nocy

dziś w nocy
nie musisz być silny
ze słabości ułożę
ochronny krąg ramion
włosami zasłonię troski
ogniem odgrodzę świat
na białej kanwie prześcieradła
narodzisz się w moich dłoniach
na chwilę
umrzyj we mnie bez tchu
zapomnij

sobota, 3 lipca 2010

Wpis o niczym

Upał. Najchętniej uciekłabym gdzieś nad wodę i do wody. Takiej w cieniu drzew. O, wiem: wodospad, taki jak na filmach przygodowych, gdzie po długiej drodze wyprawa dociera do idyllicznego zakątka i zrzuca ekwipunek, by odpocząć. Zwykle wtedy jest scena, kiedy „on” przychodzi na brzeg i widzi „ją” zażywającą kąpieli, a potem... potem to już zależy od tego, kiedy powstał film, i od ilu jest lat :)).

Ech, nie dla mnie dziś rozkosze ochłody. Muszę jechać na duże zakupy, a zaczęły się wyprzedaże, więc już widzę te tłumy wszędzie... Cała nadzieja w tym, że będzie choć trochę klimatyzacji. No i przez to gorąco źle spałam, za późno wstałam i wygląda na to, że nie zdążę wrócić na mecz. Życie jest naprawdę okropne! :-))))

Hmm... chyba gadam, aby gadać. Postaram się, żeby następny wpis był bardziej uduchowiony :-)

piątek, 11 czerwca 2010

Cicho

za bardzo
poraniłam stopy
na kamieniach
twoich i moich
sił brakuje
na kolejny krok
nawet nie patrzysz
milczeniem
zasypuje się droga

niedziela, 30 maja 2010

Deszczowy uśmiech

Leje. Siedzę przy oknie, dopijam południową kawę i obserwuję mokre drzewa, ptaki chowające się w gałęziach, ludzi pod parasolami. Lubię deszcz. Moknąć jednak niekoniecznie lubię, a za godzinę wychodzę. Zastanawiam się więc, czy do tego czasu przestanie padać i co zrobić, żeby moje świeżo umyte i ujarzmione włosy nie zamieniły się w ekscentryczną i zupełnie nietwarzową szopę... :-)

Siedzę przy oknie, dopijam południową kawę i kątem świadomości obserwuję smutek wyciśniętej cytryny, który chowa się przed deszczem w gałęziach mojego uśmiechu. Niech sobie siedzi. Jeśli spróbuję go przepędzić, tylko nakarmię go wrogością i pogryzie mnie do krwi. Wiem też, że bezcelowe jest zmienianie go na siłę w pogodzenie. Nie umysłem, nie myślami to się dokona. Pozwalam mu być, bo jest. Jest „teraz”, tak samo jak uśmiech. Decyduję się na uśmiech. Potrząsam gałęzią, strzepując z niej krople deszczu, a smutek śmieje się razem ze mną.

A teraz idę obcować. Ze sztuką :-)). Miłej niedzieli wszystkim!

sobota, 29 maja 2010

Cytryna




wyciskane cytryny
powinny milczeć
bez goryczy
sok jest smaczniejszy

te, które nie umieją
spadną kamieniem
obok innych
na dno doliny

Są takie różne mądre powiedzenia... Jeśli ktoś wykorzysta cię raz - jest to jego wina. Jeśli zrobi to po raz drugi (a tym bardziej kolejny) - to już twoja wina. Bo już o tym wiesz i na to pozwalasz. Teoretycznie mądre i teoretycznie proste. A jednak czasem bardziej nam zależy niż jesteśmy mądrzy...

Mimo, że to wszystko wiem, to jednak boli, gdy ktoś, wziąwszy ode mnie, odwraca się plecami. Do następnego razu. Okazując mi w ten sposób, że jestem tylko po to.

niedziela, 23 maja 2010

Londyn niedzielny - Sunday in London

Watching the classics



Walking off path



Sharing music

czwartek, 20 maja 2010

Niebieski




εαν ταις γλωσσαις
των ανθρωπων λαλω
και των αγγελων
αγαπην δε μη εχω
γεγονα χαλκος ηχων
η κυμβαλον αλαλαζον

και εαν εχω προφητειαν
και ειδω τα μυστηρια παντα
πιστιν ωστε ορη μεθισταναι
αγαπην δε μη εχω
ουθεν ειμι
ουθεν ειμι
ουθεν ειμι

Latanie

Latanie dosłowne i w przenośni.

Korzystając z tutejszego przedłużonego weekendu, byłam w domu. Wulkan znowu straszył, ale na szczęście moją część nieba pyły ominęły.

W domu – matura starszego dziecka i koniec gimnazjum młodszego. Starsze warczy, chojraczy i póki co (chyba) zdaje nieźle. Młodsze warczy, wścieka się i chodzi poprawiać na czerwony pasek (rychło w czas :-). Koty nie warczą, tylko przewalają się leniwie, wystawiając brzuch na pieszczoty... Mruczące oazy spokoju...

Zawieźć, przywieźć, pojechać, nie spóźnić się, pójść, załatwić, zadzwonić, zapłacić, kupić, spakować, pamiętać, zapisać... Znowu znajomy kołowrotek! Jak fajnie! :-)

Nie wszystko się udało i zdążyło, jedną rzecz zatrzymało nagłe milczenie. Niepokój gryzł przez dwie doby. Zostawił ślad.

W dniu wyjazdu jak zwykle smutno...
Po powrocie - praca i kolejne sprawy.

Dotykam śladów. Nie za głęboko.
Oglądam filmy Kieślowskiego....

niedziela, 2 maja 2010

Majowo

Lenistwo. Wczoraj wprawdzie posprzątałam mieszkanie i uprasowałam kilka ciuchów (to tak dla uczczenia święta pracy:-)), ale poza tym tylko spotkanie z koleżanką. W trzech godzinach zmieściłyśmy 25 lat, które minęły od studiów i te wszystkie ścieżki, które w końcu doprowadziły nas do spotkania się w tej samej pracy za granicą.

Dziś mogłam ruszyć tyłek gdzieś dalej i sensowniej, ale... mi się nie chciało. Spacer w parku wystarczył.

Lenistwo. Umysłowe. Przestawiło mnie na odbiór. Patrzę, czytam, słucham. Tyle ciekawych obrazów, słów, dźwięków, myśli, kropel, kamyków, pereł wpada do mojej sadzawki, do mojego oceanu. Wpada i tam wiruje, faluje, miesza się ze sobą, z moimi myślami. Jakoś nic sensownego nie wymywa na brzeg. Trudno... jest czas siania i czas zbierania... :-)

Pytam magnolię
jak uwolnić kwiecistość
zza kraty parku

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Eyjafjöll

Zagadkowa, tajemnicza nazwa. Brzmienie starogermańskich legend, celtyckich powiewów. Co oznacza? Czy coś prozaicznego (jak np. „kupa lodu” :-), czy może imię księżniczki zaklętej w zimnym grobowcu, czekającej, aż z głębin przedrze się ogień, na tyle gorący, że stopi jej więzienie? I tak się stało. Skorupa nie mogła już utrzymać naporu lawy. Ogień wydarł się i napotkał lód. Starły się w gwałtownej walce, a może w gwałtownym pojednaniu. Nie wiemy tego, widzimy tylko płomienie i popiół...


Zdjęcie: LiveLeak.com

Weekend bez smug kondensacyjnych na niebie i tępego brzęczenia silników. Tym, którzy akurat nigdzie nie lecieli, miło, innym – mniej.
Nie jesteśmy panami świata.

Żar przebił lody
patrzę w niebo na popiół
nic tylko czekać


sobota, 17 kwietnia 2010

Ceremonie



W wyniku trzęsienia ziemi na Wyżynie Tybetańskiej w Chinach zginęło już 1144 osób. Liczba ofiar może być dużo większa, gdyż ponad 400 osób uważanych jest za zaginione. W dodatku tysiąc dwieście jest ciężko rannych.

Dziesiątki ciał ofiar trzęsienia ziemi składane są w stosy i podpalane przez buddyjskich mnichów. - Nigdy nie mieliśmy takiej katastrofy, jak ta. Nigdy jeszcze tylu ludzi nie zginęło. Masowa kremacja, to jedyny sposób, żeby uwolnić ich dusze - mówi Jiemi Zhangsuo, jeden z mnichów.

Tekst GW Fot. AP/Andy Wong

sobota, 10 kwietnia 2010

Nie umiem

Nie umiem przejąć się tą śmiercią bardziej niż innymi...



czwartek, 8 kwietnia 2010

Niepamięć

niepamięć
najbardziej boli
znikanie
z myśli
które mówiły
jesteś
w wielkich słowach i listach
cisza
przesypuje się
makiem
zasianych ziarenek
nie policzysz
do końca
nie będziesz wiedzieć
dlaczego

sobota, 3 kwietnia 2010

Święta




Pogody, słońca, radości, odpoczynku i nowej energii życzę Wam wszystkim :-)

Księga czasu




Paczka. Wielka i ciężka, sztywny szary karton z nadrukiem Amazona. Uzbrajam się w nożyczki, rozcinam najpierw kilka warstw taśmy klejącej, potem ostrożnie samo pudełko. Rozchylam brzegi...

Trzymam w rękach imponujące dzieło wydawnicze. Gruba, ważąca prawie 4 kg księga w formacie dużego albumu. Twarda okładka, kredowa obwoluta. W środku też błyszcząca kreda, 507 stron, z czego większość w pełnym kolorze. Duża część tekstowa, a oprócz niej niezliczone ilustracje – kolorowe zdjęcia, powiększenia, zbliżenia detali, pod każdym szczegółowy opis... Stare zegarki kieszonkowe.

Kartkuję książkę strona po stronie. Wchodzę w świat dotąd mi nieznany. Dolina czasu. Zagłębie artystycznego rzemiosła. Pasja dokładności, sztuka pieczołowitości. Dbałość o szczegół, o precyzję. O imię, o markę. Filozofia i "misja firmy" – pod koniec 19. wieku. Walka z nieubłaganym rynkiem, przegrana. I to, co zostało, co przetrwało: niewielkie obiekty wypełnione drobnymi, metalowymi, zębatymi elementami, które cichym, harmonijnym tykaniem odmierzają czas ze zdumiewającą po tylu latach dokładnością. Dusza. To właśnie ich dusza każe pochylać się nad każdym zdjęciem z fascynacją, podziwem, uśmiechem.

Nie mam teraz czasu na czytanie dwujęzycznego tekstu, a tym mniej na zagłębianie się w niego, tłumaczenie na polski, dociekanie, co znaczą fachowe, na razie niezrozumiałe, pojęcia. Ta przygoda czeka na mnie po świętach, kiedy minie radosne zamieszanie i wrócę do swojego spokojnego wygnania. Już cieszę się na tę podróż. Zawsze to lubiłam, to część mojego zawodu, mojej pracy – drążenie, zgłębianie, poznawanie coraz to nowych dziedzin. Dyletanctwo jest fascynujące :-).

Kartkuję książkę strona po stronie i z każdą przewróconą kartą zarażam się coraz bardziej tą atmosferą, którą ktoś złożył w moje ręce, powierzając mi drobną cząstkę jednego ze swoich marzeń. Tym większa motywacja, tym większa przyjemność, jeśli mogę przyczynić się do jego spełnienia...

czwartek, 25 marca 2010

Pierwsza wiosenna burza

Po ciepłym i słonecznym dniu. Błyskało, grzmiało i lało. Teraz pada.

łzy kryją wiosnę
nie ścigam się do-prawdy
nie ma do czego

środa, 17 marca 2010

Eyes of Ireland

Happy St. Patrick's Day, folks!
Beannacht Lá Fhéile Pádraig :-)













piątek, 26 lutego 2010

Piątek szaro-biały

Dziś piątek, ostatni dzień tygodnia pracy. Nawarstwiło się niedospanie, zmęczenie, eksploatacja szarych komórek. Zauważam, że już mniej więcej od wtorku czy środy staję się coraz bardziej podatna na pesymizm i postrzeganie świata na szaro, denerwują mnie głupoty, przygnębiają błahostki. W sobotę rano wstaję wyspana, zazwyczaj zaliczam długi spacer na powietrzu, w miłej dla oka scenerii, potem coś miłego dla duszy, jakaś książka, film czy inny kawałek sztuki... I zaraz wszystko wygląda zupełnie inaczej i kolorowo!

Wniosek z tego taki, że powinnam się w tygodniu wysypiać, czyli: kłaść wcześniej spać. No, ale dla mnie, „sowy”, to niewykonalne. Lubię posiedzieć w nocy, najczęściej przy komputerze, pooglądać coś odmóżdżającego, posłuchać muzyki na youtubie, no a przede wszystkim popisać skajpem albo mailem do tych, którzy są daleko. Zwłaszcza jeden mój ulubiony korespondent też jest nocnym markiem i w godzinach już bardzo późnych doskonale (i baardzo nastrojowo ;-) nam się rozmawia.

Dziś też dopada mnie minorowy humor, a przecież tydzień był bardzo udany. Zaczął się już w ubiegły weekend, kiedy to trzymałam kciuki za czyjeś powodzenie i na koniec dowiedziałam się o sukcesie. Radość ogromna, tym większa, że mogłam w pewnym stopniu pomóc, przyczynić się. Jeszcze dziś uśmiecham się na myśl o tym, o kolejnym spełnionym marzeniu, których życzę temu komuś jak najwięcej.
Ale i tu dziś wkrada się kropla goryczy, niemiłe myśli, poczucie nierównowagi...

Przeganiam je wspomnieniem przezabawnej wymiany smsów, które ktoś, z radości i związanej z tym konsumpcji :-), wysyłał po nocy, z czego wywiązał się dość pikantny dialog :-). (W tym miejscu trzeba wyjaśnić, że mam coś pokręcone w komórce czy w sieci i nie wysyła mi smsów, jeśli nie wpiszę numeru ręcznie.) No więc tak wpisywałam, aż oczywiście za którymś razem – pomyliłam się. I oczywiście pomyłka nie nastąpiła przy smsie z gratulacjami, skądże. W świat, do przypadkowego, nieznanego odbiorcy, powędrowały treści mocno wstydliwe i mocno niecenzuralne... :-).
I znów daje o sobie znać mniej przyjemna strona tej zabawnej sytuacji: bo co, jeżeli trafiły do jakiegoś Bogu ducha winnego faceta z zazdrosną kobietą... ? Już nie tak wesoło :-(.

Ech, jasne i ciemne strony, szklanka do połowy pełna czy do połowy pusta...

Dziś wieje wiatr, który lubię i który ładnie marszczy wodę na jeziorku widocznym z mojego okna. Ale ten sam wiatr zbyt silnie owiewał moją nieokrytą głowę i czuję, że zaczynam mieć katar, bolą mnie zatoki.

Dziś piękny księżyc na niebie, a ja nie mam z kim na niego patrzeć...

niedziela, 14 lutego 2010

Afryka

A tak walentynkowo... :-). Skrawek tropikalnego raju w zaśnieżonej warszawskiej rzeczywistości... :-)

Wszedłszy z jasnego światła do ciemnego korytarza, stracił na chwilę wzrok. Zgiełk i smród spalin zostały za drzwiami, aż wydało mu się, jakby raptem odcięto go od wszystkich zmysłów. Stał, próbując odnaleźć dla nich jakiś punkt zaczepienia. Na dole, przy kostce nogi, coś otarło się o niego. Przelotny, ciepły dotyk, tak niespodziewany, że drgnął z przestrachu. W uszach poczuł tętnienie, wzdłuż kręgosłupa zimny dreszcz. Tętnienie nie ustawało. Rytmiczne, głuche, a jednak nośne. Przez tę krótką sekundę, którą to wszystko trwało, zdał sobie sprawę, że to nie jego zaskoczone serce tak bije. Słaba poświata wskazywała mu uchylone drzwi, zza których dobiegała muzyka. Muzyka? Raczej rytm. Poszedł za nim, nie wahając się już.

W pokoju nie było wiele jaśniej. Pierwszym, co uderzyło go po tym, jak pchnął ciężkie drzwi, było gorąco. Jakby w pomieszczeniu grzał ogień, którego jednak nigdzie nie było widać, jeśli nie liczyć grubej, miodowej świecy. Czy to ona wydzielała ten dziwny zapach? Odurzający, duszny, ale w jakiś sposób świeży. Jak wiatr znad pustyni. Zamknął za sobą drzwi. Gorąco jakby się spotęgowało, na skroniach pojawiły się kropelki potu.

Wyszła z półmroku w kącie pokoju. Podeszła do niego i podała mu trzymaną w ręku szklankę, przyjemnie chłodną. Zanurzył w niej usta. Woda. Pił małymi łykami, smakując orzeźwienie. Po chwili poczuł posmak – korzenny, aromatyczny, jakby cynamonu... I zapach. Kawy. Palonego drzewa. Mokrych gnijących liści. Suchej trawy. Coraz gęstszy i intensywniejszy, w miarę jak zbliżała się do niego. Odebrała mu szklankę i zaczęła rozbierać.

Stali tak blisko siebie, że zapachy ich nagich ciał mieszały się ze sobą. Patrzył w jej oczy o rozszerzających się źrenicach i oddychał coraz szybciej. Rytmiczna muzyka tętniła w rytm pulsu. Kierowała krwią, która paląc ciało spływała w dół. Czuł, jak pręży się obudzona męskość, gotowa do skoku. Widział to samo przyczajenie w jej ciele, którego drżenie wyczuwał. Teraz dopiero go dotknęła. Położyła gorące dłonie na jego biodrach, przywarła łonem. Objął ją mocno i chwycił ręką pełną pierś. Całowali się szeroko otwartymi ustami, chciwie, jakby nadal pili aromatyczną, orzeźwiającą wodę.

Osunął się w dół, plecami opierając się o rozłożyste drzewo. Stała nad nim z rozchylonymi nogami. Coraz mocniej czuł jej zapach, gdy przycisnęła się do jego ust. Oparła obie ręce o pień, pomagając sobie i jemu w pulsującym rytmie. Głośny oddech przeszedł w jęk. Objęła drzewo ramionami, jak kochanka, przywarła mocno, budząc tym jego zwierzęcą zazdrość. Chwycił ją za ręce i odciągnął od pnia. Patrzyła przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem w dół, potem, zrozumiawszy w lot, zsunęła się na niego, obejmując udami. Teraz jej palce wpijały się nie w korę drzewa, ale w jego ramiona. Dłońmi, ustami i ruchem bioder wydobywał z niej coraz głośniejsze i szybsze dźwięki, które współgrały z tętniącą w obojgu krwią. Spazm. Kołysanie. Wbicie palców w jego ciało, aż do bólu.

Patrzyli na siebie, dysząc głośno. Ona w zmęczeniu, on z coraz większą żądzą. Wysunął się spod jej ciała. Nadal klęczała na miękkim mchu. Uklęknął za nią. Przesunął ręką po karku, odgarniając włosy. Ścisnął mocno, aż warknęła. Znów oparła się dłońmi o pień drzewa, ale on znów chwycił ją za ręce, odciągnął do tyłu, mocno przytrzymując nadgarstki na plecach. Wchodził w nią raz za razem, z zamkniętymi oczami, coraz szybciej, wydając gardłowe, chrapliwe dźwięki, potrząsając głową, jakby odrzucał gęstą grzywę.

Tętniący rytm przyspieszał coraz bardziej, coraz głośniejsze i bardziej dzikie były ich krzyki. Zerwał się wiatr, przynosząc gorącą wilgoć, potęgując zwierzęcy zapach potu i wydzielin. Po niebie przetoczył się warkotem grzmot. Jeden, drugi, coraz bliżej. Coraz bardziej napinało się jego ciało, aż wyprężyło się jak struna do góry, ponad koronę drzewa, do kłębiącego się nad nią nieba. Strzelił piorun, wyzwalając z jego lędźwi konwulsyjne spazmy, a z gardła donośny ryk. Uderzył w nią, krzyczącą, jeszcze ostatni raz. Jeszcze jedna, ostatnia błyskawica i z nieba runął ulewny, niepohamowany deszcz. Opadł na jej plecy. Objął ramionami, jak pień drzewa. Zanurzył twarz i zęby w jej rozrzucone, twarde, pachnące spalonym, mokrym drewnem włosy...

wtorek, 9 lutego 2010

Przeprowadzki

Trzecia przeprowadzka w ciągu ostatniego roku, chyba piąta od dwóch lat. I na pewno jeszcze nie ostatnia, za kilka miesięcy czeka mnie następna... Za pierwszym, drugim razem mnie to bawiło - szukanie mieszkania, wybór, moszczenie się w nim po swojemu. Teraz już nie tak bardzo :-). Chociaż... nie lubię stagnacji. Stabilizacja jak najbardziej, ale potrzebuję też zmiany od czasu do czasu. Wiele osób z mojego otoczenia woli odwrotnie: dla nich ideałem jest dobre status quo, które najlepiej niech się nie zmienia w ogóle albo bardzo niewiele. Rozumiem to i szanuję, sama jednak z taką świadomością czułabym się raczej tak, jakby mnie już w życiu nic nie czekało. Irracjonalne, wiem... bo przecież to, co nas jeszcze czeka i co nowego odkrywamy, leży przede wszystkim w nas.

Co do przeprowadzek, to przekonałam się, że potrzeba mi tydzień, góra dwa, bym w nowym miejscu poczuła się w miarę "u siebie". Ustawiam meble po swojemu, układam w nich rzeczy tak, aby było mi wygodnie, rozkładam swoje dywaniki, książki i kilka bibelotów. Wprawdzie powoli obrastam w rzeczy, ale nadal cała przeprowadzka załatwia się w dwie godziny i mieści w kilku walizkach.

Siedzę i patrzę na widok za oknem, znów starannie wybrany tak, aby był skrawek wody. Witam się z mewami (to chyba rybitwy, ale mewa brzmi romantyczniej i bardziej symbolicznie :-), towarzyszami wszystkich "moich" miejsc.

Towarzysze moich podróży... laptop i dostęp do internetu. Omnia mea mecum porto...

sobota, 9 stycznia 2010

Amsterdam zimą

Mrozem stłumiony
Taniec zmysłów na trawie
Kanał pod lodem