wtorek, 21 lipca 2009

Defilada i fajerwerki

...czyli święto narodowe. Fajerwerki oglądałam przed chwilą z balkonu z kieliszkiem schłodzonego pinot gris w ręce. A pojazdy wojskowe przejeżdżały pod tymże balkonem, a samoloty leciały nad nim, i nie musiałam nigdzie chodzić, żeby zobaczyć. Chciałam robić zdjęcia, ale wyczerpały mi się baterie i ciekawsze przejechało :-)

A teraz patrzę na sadzawkę i odbijające się w niej światło latarni. I pada letni deszcz...

I po raz kolejny obiecuję sobie, że kupię w końcu porządny aparat i nauczę się robić porządne zdjęcia, w nocy też :-)







niedziela, 19 lipca 2009

Krople

Pada. Wszyscy albo o deszczu albo o kroplach.

Deszczowy dzień nie jest dobry na odjazdy i pożegnania. Dołuje bardziej. Trzeba oblec jeszcze grubszą skorupę, by krople pozostały tylko kroplami deszczówki.

Pożegnania są łatwiejsze w dni słoneczne. Takie jak wczoraj. Krople pozostały w skorupie.

sobota, 18 lipca 2009

Pobyty

Pobyty weekendowe nie rozwalają tak, jak dłuższe. Gdy jestem na dłużej, czuję się tak, jakbym wróciła do domu, jak wtedy po powrocie z kontraktu. Kiedy byłam z powrotem w domu i zaczynało być fajnie.

Zrobiłam porządek w swojej szafie. Nastawiłam pranie, wyprałam cały kosz brudów aż do dna, łącznie z tym, czego młodzi nie ruszają, bo nie wiedzą, jaki program. W końcu stara pralka tego nie wytrzymała i padła, więc kupiłam nową. Podłączyłam, starą wystawiłam do przedpokoju, do wywiezienia na działkę. Posprzątałam łazienkę.

Skończył się żwirek i karma dla kotów. Pojechałam do zoologicznego, przywiozłam, wstawiłam na miejsce. Koty przyszły, ocierały się o mnie, ja głaskałam, one mruczały.

Robiłam zakupy w swoich sklepach, gadałam z ekspedientkami. Po polsku. Gotowałam obiady, jadłam ulubione jogurty. Byłam w centrach handlowych, gdzie w porównaniu z Belgią jest absolutnie wszystko :-)

Byłam na kawie z koleżankami. Słuchałam o ciekawych zleceniach, o planach, i żal mi było strasznie życia freelancerki i mojej młodziutkiej firmy, która nawet nie zdążyła się rozwinąć.

Chodziłam z młodą do miasta. Buszowałyśmy w sklepach z ciuchami i w Empiku. Gadałyśmy w Wedlu o koleżankach, chłopakach i o seksie. Wreszcie obejrzałam wszystkie jej piękne rysunki.

Poszłyśmy do fryzjera. Ja zafarbowałam siwe odrosty, ona odświeżyła swoje dzikie czarno-czerwone pasma we włosach.

Kiedyś, gdy byłam młodsza, nie umiałam cieszyć się, kiedy coś było nie tak. Z wiekiem nauczyłam się tego, doceniania radości, która dzieje się teraz, mimo że towarzyszy jej smutek.

Tak więc cholernie cieszę się, że jestem w domu, że mam młodą przy sobie, że zaraz będzie też młody, że pojedziemy na kilka dni na fajny wyjazd, zobaczymy coś ciekawego, pośmiejemy się. I tak cholernie mi źle, że to na chwilę. Że wyjechałam, że nie towarzyszę na co dzień ich dorastaniu, temu, co jest tutaj.

Tak więc cholernie się cieszę, że zobaczyłam wszystkich, za którymi się stęskniłam, że wszyscy byli w Warszawie i znaleźli dla mnie czas. I tak cholernie mi smutno, że jedno ważne spotkanie być może było pożegnaniem.

Jadę samochodem. Patrzę na Wisłę i zamgloną Warszawę. Na perspektywę, na linię miasta na horyzoncie. Uśmiecham się z zachwytu. Chwilę potem muszę zwolnić. Mam mgłę w oczach, łzy powoli spływają po policzkach.

Następne pobyty przez dłuższy czas już tylko weekendowe. Wbrew pozorom chyba będzie łatwiej.