niedziela, 11 października 2009

Sylvia

Ciasto i dwie szklanki mleka wniesione do pokoju o drzwiach uszczelnionych ręcznikami. Umieranie nie jest aż tak wielką sztuką. A piękno, którym nas uwodzi, to w gruncie rzeczy błyszcząca tafla miękkiej, czarnej wody, włóż rękę, a ukołysze cię swym spokojnym chłodem. Lecz spróbuj zanurzyć twarz, nie zamykając oczu, wtedy zobaczysz butwiejące szczątki, zgniłe wodorosty, nieodwracalnie odarte z mięsa, szczerzące się szkielety...

Przerażające? Nie bardziej niż ranne przebudzenie z ciepłego dziecięcego snu wśród obcych głosów i policyjnych mundurów przeplatających się z białymi fartuchami, które zaglądają w oczy i gardło, ściągają piżamę, zimną słuchawką przewiercają skórę do samego serca, tropiąc ślady śmiercionośnego gazu. I to drżenie, które nie chce ustać, zdaje się jednym wielkim dygotem, nie wiadomo już, czy z zimna, czy ze strachu, nikt nic nie mówi, wszyscy tylko: "cicho, dziecko", gospodyni też nie odpowiada, oczy ma zasłonięte ręką albo wbite w podłogę, no bo któż wytrzymałby ten rozszerzony strachem wzrok, te drżące usta kwilące: "mummy...?"

To właśnie jest śmierć. Czasem może kusić swym wdziękiem, kiedy nanizamy ją na sznurek pięknych słów, gładkich jak perełki, być może nawet lśniących jasnym światłem diamentu. Ale to uniesienia równie wzniosłe jak bełkot pijaka przekonanego, że oto właśnie sięgnął wyżyn retoryki. Czasem wyciąga ręce w geście obiecującym ukojenie, kiedy przypadkowo, czy może ze zmęczenia, zbroja na chwilę opadnie, a nagle pozbawione ochrony wnętrze kuli się pod kolejnym ukłuciem, choć to przecież tylko jeszcze jedna, zwyczajna, słowna potyczka. Ale to też złuda jej zwiewnej szaty pachnącej matczynym szalem. Odchyl ją, a odsłonisz pustkę, która - ciebie już utuliwszy - eksploduje cierpieniem innych.

Odejdź. Nic na świecie nie jest warte bólu w tych oczach. Bólu, którego nie ukoi opatrunek na kolanie ani ciepły pączek. Bólu, który położy się niestrząsalnym cieniem na całe życie. Żaden Ted Hughes nie jest w stanie sprawić, abym zgasiła słońce dwóm meteorom krążącym w swym maleńkim pokoju zabaw. Ustaliłyśmy to juz dawno temu.

8 komentarzy:

  1. MROCZNE,
    tak przerażające.
    Mimo finału, smutne... dzięki Bogu ze szczyptą nadziei!

    OdpowiedzUsuń
  2. Od razu, jak zaczęłam czytać pomyślałam o Sylvii Plath.
    Dobrze opowiedziane.

    OdpowiedzUsuń
  3. Isle...ten tego, ale Ty..pełna życia, tak?

    OdpowiedzUsuń
  4. Holden, Alejo Drzew... tekst powstał właśnie z refleksji nad Sylvią Plath. Inne spojrzenie kobiety - i matki.

    Beato... tak! Napisałam to już dość dawno temu, a zamieściłam zainspirowana wpisem o Sylvii Plath u Kopacza.
    ... i dziękuję. Pozdrawiam ciepło...

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie raz myślałem sobie, co też tliło się w głowach jej dzieci wraz z ich dorastaniem. Z jednej strony jej czyn był, aż nad wyraz bestialsko egoistyczny (chodzi mi o dwójkę jej dzieci). Do tej pory dyskusja nad tym zagadnieniem, z moja małżonką kończy się absolutnym poróżnieniem zdań. Ja staram się to zrozumieć, ale zawsze patrzę na to z tej strony poetyckiej - niektórzy po prostu nie są przeznaczeni(mimo wielkiego potencjału) do normalnego życia w przytulnym gniazdku. Nawet nie wiem jak by się starali nadać temu normalność. Zawsze lub co jakiś czas będzie się wyłaniał z ich mrocznego, twórczo-poetyckiego wnętrza; Demon śmierci, zniszczenia, nieprzystosowania, nadwrażliwości postrzegania, metafizycznej delikatności, całkowitego niezrozumienia. Stanowiący zupełna odwrotność, tego, co nazywamy stabilnym bytowaniem, nawet przy posiadaniu gromadki dzieci, własnego ogródka i jako takiego męża. Ja jestem w stanie to zrozumieć, moja żona jak i setki innych rozmówców są innego zdania. I mają do tego pełne prawo. W każdym razie jest to dla mnie temat rzeka. Świetny post. Pozdrawiam :):)

    OdpowiedzUsuń
  6. Isle, uff:)
    Twoje pisanie jest tak...realne, że czasami odczuwam niepokój.
    Do Kopacza też zajrzałam, o Plath musze się wypowiadać jak o dwóch osobach, bo inaczej skreśliłabym ją...tak mocno targa mną żal, że zostawiła dzieci, chociaż zdaję sobie sprawę, że dzieci czasami pojawiają się i są, na przekór wszystkiemu...
    trudno

    OdpowiedzUsuń
  7. Kopaczu... miałam nadzieję na twój wkład do tej refleksji :-)

    Beato... oj, z tym "realnym pisaniem" to chyba czuję się miło :-)

    Co do adremu... nie oceniam. Jako matka wzdrygam się do głębi na myśl o tym, co zrobiła dzieciom. Ale rozumiem też, co może dziać się w głowie, zdaje mi się, że potrafię sobie wyobrazić, co działo się w Sylvii, kiedy uszczelniała te drzwi od dziecięcego pokoju. Są ludzie doskonale osadzeni w "normalności", mimo demonów, jake w nich żyją. Są ludzie kompletnie poza nią. A są też tacy balansujący na granicy, nienależący do żadnego ze światów. Znam takich i widzę, że może im jest najtrudniej. Może kusi ich droga Sylvii, ale zbyt jasno widzą to, co próbowałam ująć w swoim tekście? Zbyt kochają, żeby zrobić taką krzywdę?

    Jest też kwestia choroby psychicznej, czy nad tym można zapanować? To jest kolejny temat rzeka. Sztuka a choroba? Pisali o tym Mann, Miłosz...

    OdpowiedzUsuń
  8. ...nienależący do żadnego ze światów - świetne określenie, wręcz adekwatne do tego co chodziło mi po głowie.

    OdpowiedzUsuń