A tak walentynkowo... :-). Skrawek tropikalnego raju w zaśnieżonej warszawskiej rzeczywistości... :-)Wszedłszy z jasnego światła do ciemnego korytarza, stracił na chwilę wzrok. Zgiełk i smród spalin zostały za drzwiami, aż wydało mu się, jakby raptem odcięto go od wszystkich zmysłów. Stał, próbując odnaleźć dla nich jakiś punkt zaczepienia. Na dole, przy kostce nogi, coś otarło się o niego. Przelotny, ciepły dotyk, tak niespodziewany, że drgnął z przestrachu. W uszach poczuł tętnienie, wzdłuż kręgosłupa zimny dreszcz. Tętnienie nie ustawało. Rytmiczne, głuche, a jednak nośne. Przez tę krótką sekundę, którą to wszystko trwało, zdał sobie sprawę, że to nie jego zaskoczone serce tak bije. Słaba poświata wskazywała mu uchylone drzwi, zza których dobiegała muzyka. Muzyka? Raczej rytm. Poszedł za nim, nie wahając się już.
W pokoju nie było wiele jaśniej. Pierwszym, co uderzyło go po tym, jak pchnął ciężkie drzwi, było gorąco. Jakby w pomieszczeniu grzał ogień, którego jednak nigdzie nie było widać, jeśli nie liczyć grubej, miodowej świecy. Czy to ona wydzielała ten dziwny zapach? Odurzający, duszny, ale w jakiś sposób świeży. Jak wiatr znad pustyni. Zamknął za sobą drzwi. Gorąco jakby się spotęgowało, na skroniach pojawiły się kropelki potu.
Wyszła z półmroku w kącie pokoju. Podeszła do niego i podała mu trzymaną w ręku szklankę, przyjemnie chłodną. Zanurzył w niej usta. Woda. Pił małymi łykami, smakując orzeźwienie. Po chwili poczuł posmak – korzenny, aromatyczny, jakby cynamonu... I zapach. Kawy. Palonego drzewa. Mokrych gnijących liści. Suchej trawy. Coraz gęstszy i intensywniejszy, w miarę jak zbliżała się do niego. Odebrała mu szklankę i zaczęła rozbierać.
Stali tak blisko siebie, że zapachy ich nagich ciał mieszały się ze sobą. Patrzył w jej oczy o rozszerzających się źrenicach i oddychał coraz szybciej. Rytmiczna muzyka tętniła w rytm pulsu. Kierowała krwią, która paląc ciało spływała w dół. Czuł, jak pręży się obudzona męskość, gotowa do skoku. Widział to samo przyczajenie w jej ciele, którego drżenie wyczuwał. Teraz dopiero go dotknęła. Położyła gorące dłonie na jego biodrach, przywarła łonem. Objął ją mocno i chwycił ręką pełną pierś. Całowali się szeroko otwartymi ustami, chciwie, jakby nadal pili aromatyczną, orzeźwiającą wodę.
Osunął się w dół, plecami opierając się o rozłożyste drzewo. Stała nad nim z rozchylonymi nogami. Coraz mocniej czuł jej zapach, gdy przycisnęła się do jego ust. Oparła obie ręce o pień, pomagając sobie i jemu w pulsującym rytmie. Głośny oddech przeszedł w jęk. Objęła drzewo ramionami, jak kochanka, przywarła mocno, budząc tym jego zwierzęcą zazdrość. Chwycił ją za ręce i odciągnął od pnia. Patrzyła przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem w dół, potem, zrozumiawszy w lot, zsunęła się na niego, obejmując udami. Teraz jej palce wpijały się nie w korę drzewa, ale w jego ramiona. Dłońmi, ustami i ruchem bioder wydobywał z niej coraz głośniejsze i szybsze dźwięki, które współgrały z tętniącą w obojgu krwią. Spazm. Kołysanie. Wbicie palców w jego ciało, aż do bólu.
Patrzyli na siebie, dysząc głośno. Ona w zmęczeniu, on z coraz większą żądzą. Wysunął się spod jej ciała. Nadal klęczała na miękkim mchu. Uklęknął za nią. Przesunął ręką po karku, odgarniając włosy. Ścisnął mocno, aż warknęła. Znów oparła się dłońmi o pień drzewa, ale on znów chwycił ją za ręce, odciągnął do tyłu, mocno przytrzymując nadgarstki na plecach. Wchodził w nią raz za razem, z zamkniętymi oczami, coraz szybciej, wydając gardłowe, chrapliwe dźwięki, potrząsając głową, jakby odrzucał gęstą grzywę.
Tętniący rytm przyspieszał coraz bardziej, coraz głośniejsze i bardziej dzikie były ich krzyki. Zerwał się wiatr, przynosząc gorącą wilgoć, potęgując zwierzęcy zapach potu i wydzielin. Po niebie przetoczył się warkotem grzmot. Jeden, drugi, coraz bliżej. Coraz bardziej napinało się jego ciało, aż wyprężyło się jak struna do góry, ponad koronę drzewa, do kłębiącego się nad nią nieba. Strzelił piorun, wyzwalając z jego lędźwi konwulsyjne spazmy, a z gardła donośny ryk. Uderzył w nią, krzyczącą, jeszcze ostatni raz. Jeszcze jedna, ostatnia błyskawica i z nieba runął ulewny, niepohamowany deszcz. Opadł na jej plecy. Objął ramionami, jak pień drzewa. Zanurzył twarz i zęby w jej rozrzucone, twarde, pachnące spalonym, mokrym drewnem włosy...