wtorek, 23 listopada 2010

Antena

W niedzielę byłam w kinie. Na Harrym Potterze, fajna rozrywka, ale nie o tym chciałam. Wróciłam do domu około piątej po południu i do wieczora zmagałam się z obezwładniającą sennością i zmęczeniem. W zasadzie niemającymi uzasadnienia, bo przecież dzień wolny, wyspałam się, nic takiego nie robiłam. Nic – poza siedzeniem trzy godziny w sali pełnej ludzi, czego nie miałam okazji zaznać już od dawna. Nagromadzenie cudzej energii?
I przypomniało mi się, jak w ubiegłym tygodniu...

Wpadam zdyszana i spóźniona do rejestracji, naprędce przestawiając ośrodek mowy na francuski. Jest rano i jestem na czczo, więc nie myślę, ale udaje mi się dopytać, gdzie jest laboratorium i pobieranie krwi. Poziom minus dwa. Idę do windy, zjeżdżam, wysiadam razem z jeszcze kilkoma osobami, owczym pędem idę za nimi, nie rozglądając się, w kolejkę do okienka i z papierkiem do pielęgniarki. Niezła w swoim fachu. W moje uciekające żyły trafia od razu, bez gadania wyciąga ze mnie trzy makabrycznie czerwone probówki, a zwykle słyszę marudzenia o gęstej krwi, krzepliwości i że tyle to się nie da. Parę minut i po wszystkim. Wkładam płaszcz i trochę kręci mi się w głowie, ale to raczej od niezjedzenia śniadania i od pośpiechu niż od wampirzego doświadczenia. Wracam do windy, naciskam guzik. Długo nie przyjeżdża. Stoję, przestępując z nogi na nogę, i nagle robi mi się nieswojo. Za plecami. Wokoło. W ogóle. Chłód? Nie, coś innego. Gęstego i ciężkiego. Nie wiem, co, ale chcę już stąd iść. Odwracam się. Pusty korytarz, za rogiem głosy pań w okienku i pacjentów. W białej ścianie szare drzwi, które minęłam już dwa razy, nie zwróciwszy uwagi. Podchodzę bliżej. Tabliczka ze znakiem zakazu i napis w trzech językach: KOSTNICA.
Dzyń. Przyjechała winda. Stukając obcasami, szybciutko uciekam do jej wnętrza i wyjeżdżam na powierzchnię...

Hmm... jakaś antena mi się wyostrza czy co? :-)

czwartek, 21 października 2010

Siedem i w pół

Spotkaliśmy się siedem lat temu, jesienią, w nieistniejącym świecie, dokładnie w pół drogi między naszymi urodzinami. W pół drogi między kimś a samotnością, między czekaniem a szukaniem. I tak było - jest - rok za rokiem. Między śmiechem a łzami, wyobraźnią a rzeczywistością, chaosem a porządkiem świata, między dobrem i złem. Między doliną kamieni a wyspą na celtyckim morzu. Między przyjaźnią a namiętnością, namiętnością a spełnieniem. Między bliskością a oddaleniem, czułością i milczeniem, dawaniem i cofaniem, między szczerością a kłamstwem. Zawsze w pół drogi...


Przyjacielu...
wszedłeś znikąd, przez uchylone drzwi marzenia.
Na haczyku tęsknoty powiesiłeś skrzydlaty płaszcz,
delikatnie strzepnąwszy gwiaździste pyłki.

Zapraszam cię dalej, a ty
bez wahania siadasz w fotelu zajętym przez myśli.
Stawiam na stole opowieści, które przyniosłeś
i częstuję swoimi, czym chata bogata.

W miękką purpurę wina
cicho wpadają krople twoich słów.
Timeo Danaos... lecz przecież nikt nie broni
z uśmiechem kołysać tę chwilę w kieliszku.

A gdy wypijemy do końca czarną, słodką magię,
co ujrzymy w fusach na dnie filiżanki?
Czy wtedy wstaniesz, by odejść, a ja
w przedpokoju podam ci skrzydlaty płaszcz?

Nawet jeśli nie spotkamy się więcej,
pozostaną zawsze otwarte drzwi marzeń
i delikatnie strzepnięty gwiezdny pył.
(2003)

sobota, 18 września 2010

Smok

Smok, którego nocą
wysyłasz na mój balkon,
głodnym wzrokiem wypala
obrazy na ekranie.
Piekący język
zlizuje tęsknotę,
gorący oddech
rozgrzewa pustkę.

Kilometrów między nami
więcej niż kłamstw i kobiet,
a jednak wracasz
zatopić myśli
w jeziorze pragnienia,
wybuchnąć we mnie
fontanną słów.

wtorek, 7 września 2010

Odkrycia

Plac zabaw powoli pustoszał, nagrzany popołudniowym słońcem. Nie było już dzieci, nie było z kim się bawić. Leżała na miękkiej trawie, rytmicznie uderzając piętami w ziemię. W górze na niebie przesuwały się chmury. Tworzyły dziwne kształty i było to dla niej zachwycające odkrycie. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że odkryła estetyczny banał.

Ojciec wołał ją z ławki. Udawała, że nie słyszy, ale w końcu i tak musiała wstać. W jednej ręce trzymając wiaderko, w drugiej ciepłą dłoń dorosłego, szła dusznymi ulicami, przez bramę na podwórko, aż do sieni domu. Z okna wlewało się światło zachodzącego słońca, tworząc nieziemski nastrój i było to zachwycające odkrycie. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że odkryła poetycki banał.

Stojąc tak, czekając, aż ojciec znajdzie klucze do mieszkania, poczuła po raz pierwszy dziwną odrębność siebie i świata. Jak to jest, że jestem? – pomyślała i ta myśl była zachwycającym odkryciem, zanim wzbudziła niepewność i lęk. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że odkryła egzystencjalny banał.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Dzień, którego nie było

Ciężkie chmury wisiały wczoraj nad miastem. Wybrałam się na spacer, zrezygnowawszy przedtem – w porywie troski o zdrowie – z południowej kawy. Chodziłam zatem po ulicach półśpiąca, na wpół oderwana od myśli i rzeczywistości. Nieobecna. Obecna gdzieś indziej. Jednocześnie w dwóch światach, w wielu światach, w żadnym.

Kupiłam w piekarni świeży, prawdziwy chleb, prosto z pieca. Ciepło papierowej torby ogrzewało dłonie, trochę zmarznięte od tużjesiennego wiatru. Zapach przypominał szkolny sklepik za rogiem, lektury i wycieczki na wieś. Kupiłam warzywa do woka i późne truskawki. Po powrocie napełniłam dom aromatem smażonej oliwy i przypraw. Truskawki smakowały intensywnie, prawie jak poziomki. Potem tańczyłam boso w pustym pokoju. Padał deszcz. Wieczorem czerwone bordeaux pozostawiało na języku lekką goryczkę tanin.

Rzucałam sobie linki, kotwice realności, ale i tak mnie nie było...