Ciężkie chmury wisiały wczoraj nad miastem. Wybrałam się na spacer, zrezygnowawszy przedtem – w porywie troski o zdrowie – z południowej kawy. Chodziłam zatem po ulicach półśpiąca, na wpół oderwana od myśli i rzeczywistości. Nieobecna. Obecna gdzieś indziej. Jednocześnie w dwóch światach, w wielu światach, w żadnym.
Kupiłam w piekarni świeży, prawdziwy chleb, prosto z pieca. Ciepło papierowej torby ogrzewało dłonie, trochę zmarznięte od tużjesiennego wiatru. Zapach przypominał szkolny sklepik za rogiem, lektury i wycieczki na wieś. Kupiłam warzywa do woka i późne truskawki. Po powrocie napełniłam dom aromatem smażonej oliwy i przypraw. Truskawki smakowały intensywnie, prawie jak poziomki. Potem tańczyłam boso w pustym pokoju. Padał deszcz. Wieczorem czerwone bordeaux pozostawiało na języku lekką goryczkę tanin.
Rzucałam sobie linki, kotwice realności, ale i tak mnie nie było...
Krótka historia nikczemności - Irminy Kosmali
18 godzin temu